środa, 17 lutego 2010

Urodzinowa niespodzianka i wycieczka do Pilio


W piątek wieczorem w drzwiach stanął mój mąż z bukietem kwiatów. Zdębiałam i strasznie się ucieszyłam, bo miał być dopiero za 8 dni, ale jednak moje jęczenie, że przyjdzie mi spędzić 30-te urodziny bez niego nie przeszło bez echa ;). Tak więc gości przyjęliśmy już razem, a następnego dnia, w moje urodziny pojechaliśmy z mamą i Witulem na zaplanowaną wcześniej wycieczkę na półwysep Pilio. Byliśmy tam z Wojtkiem w zeszłym roku, z Witulinem w brzuszku i koniecznie chciałam mamie pokazać to przepiękne miejsce.
Zrobiliśmy postój w Termopilach na kąpiel w gorących źródłach (Witul miał się kąpać z nami, ale jednak oceniliśmy, że woda jest zbyt gorąca, więc tylko asystował nam siedząc w swoim foteliku). Przed zjazdem na półwysep zatrzymaliśmy się w nadmorskiej kanjpce na urodzinowy obiad - olbrzymie krewety i barbounie (czerwone ryby) plus inne greckie specjały - mniam! Do Tsangarady, gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg dotarliśmy dopiero pod wieczór, ale byliśmy bardzo zadowoleni z naszej miejscówki - apartament z kominkiem i przepiękny widok.
Następnego dnia zwiedzaliśmy różne miejscowości na półwyspie, pojechaliśmy na plażę w Milopotamos, gdzie byliśmy również rok temu... Obiad zjedliśmy w tradycyjnej tawernie w Kissos, gdzie zaserwowano nam pyszne mięsa - sarninę, mięsko z dzikiej świni oraz miejscową kiełbasę.
Następnego dnia wracaliśmy do Aten, a po drodze na niebie widzieliśmy setki latawców - w Czysty Poniedziałek Grecy puszczają latawce, taki malowniczy zwyczaj.
Było bardzo fajnie i wreszcie odpoczęłam po dwóch tygodniach pracy non stop (miałam targi), a do tego byliśmy w komplecie! Zapraszam do obejrzenia zdjęć.

wtorek, 2 lutego 2010

Z Nowym Rokiem nowym krokiem...

Strasznie dawno nie pisałam, ale prawda jest taka, że malutkie dziecko i blogowanie nie idą ze sobą w parze... Na swoje usprawiedliwienie dodam, że poza dzieckiem też się dużo działo, o czym poniżej.
Na święta pojechaliśmy do Polski - nie bez przebojów, bo odwołano nam dwa kolejne loty, oznajmiając radośnie, że następny jest 26 grudnia... Gdyby nie pomoc mamy Wojtka nie udałoby nam się przylecieć na święta, tylko dopiero po. A tak Wigilię spędziliśmy w Poznaniu, a pierwszy i drugi dzień świąt w Kozienicach w domu mojego taty. Tam też zostaliśmy aż do Sylwestra, na który przyjechali do nas Mikołaj (przyjaciel Wojtka) ze swoją dziewczyną Zosią. Zrobiliśmy sobie wycieczkę do Królewskich Źródeł, było pięknie, śnieżnie i biało i byłoby całkiem idyllicznie gdyby nie pchanie wózka w tych zaspach. Wszystko udokumentowane w albumie zdjęciowym.
Pierwszego dnia Nowego Roku rozstaliśmy się z Wojtkiem na 7 tygodni, gdyż pojechał on pracować do Francji. Ja z Witulinem pojechałam do Warszawy, gdzie byłam dwa tygodnie i potem już z mamą do Poznania na dwa dni i do Berlina skąd przyleciałyśmy do Aten.
Z przełomowych wydarzeń z życia naszego synka to: 5 stycznia dostał pierwsze jedzonko nie-cycusiowe, a mianowicie jabłuszka ze słoiczka. Smak mu przypadł do gustu, sposób podania mniej - nie zakumał kompletnie o co chodzi z łyżeczką i próbował ją ssać. Ale już następnego dnia zaczął ogarniać, a na trzeci dzień otwierał buźkę szeroko :). Obecnie jesteśmy już na etapie, że próbuje sam schwytać łyżkę ciągnąc za karmiącą go rękę... Po jabłuszkach przyszedł czas na kolejne owoce, potem warzywa (dynia i marchewka są ok, natomiast brokuły zdecydowanie fuj!), a ostatnio na obiadki z mięskiem - wszystko oczywiście zmiksowane na jednolitą papkę.
Kolejnym znaczącym wydarzeniem jest głośny śmiech - jest to (w moich uszach oczywiście) najbardziej rozbrajający dźwięk na świecie i uwielbiam kiedy mój synek zaczyna się chichrać. Rozbawiają go śmieszne miny albo całowanki w brzuszek i w szyjkę połączone z odpowiednimi odgłosami :D. Poza tym pierwszy raz obrócił się z brzuszka na plecy, było to dwa tygodnie temu, jak dotychczas sztuki nie powtórzył, więc czekamy cierpliwie. Raz jeden także powiedział "ba!", więc babcia Ela czeka niecierpliwie na ciąg dalszy ;).
Przez pierwszy tydzień po powrocie (17 stycznia) usiłowałyśmy z mamą stworzyć pewną rutynę, taki harmonogram dnia małego, którego mama mogłaby się trzymać jak wrócę do pracy. Wyszło chyba całkiem nieźle, bo jestem już w pracy drugi tydzień i - odpukać - jak na razie wszystko dobrze się układa. Plan wygląda mniej więcej tak: wstajemy o 8 i przed moim wyjściem do pracy, czyli tak ok.8.30 Witul dostaje bar mleczny. Idę do pracy na 9 i schodzę na karmienie ok. 11. Potem babcia i wnuś odbywają spacery, wracają około 13 i Wituś dostaje słoiczek lub kaszkę. Potem drzemka i ewentualnie kolejny spacer i schodzę ja ok. 15 znów na karmienie (przy okazji jemy wtedy obiad). I wreszcie po skończeniu pracy o 17 (lub nieco później czasami niestety) wracam do domku i przejmuję synka z rąk wymęczonej do tego czasu mojej dzielnej mamy. Synkiem mogę się nacieszyć przez raptem 3 godziny, bo około 20 zamienia się w jęczącą marudę i należy go jak najszybciej spacyfikować czytaj uśpić ;). Wieczorem czas na lekturę lub film. Ogólnie ten czas po pracy mija mi zdecydowanie za szybko, podobnie jak i weekend - najpierw czekałam na niego cały tydzień, a potem minął jak z bicza strzelił :/. Dobrze, że mam na co czekać - moje urodziny i zaplanowany weekendowy wyjazd z mamą i małym do Pilio, powrót Wojtka 20.02, nasz wylot na Lesbos na rocznicę ślubu w ostatni weekend lutego i wreszcie cały wolny marzec - zaległy urlop. Polecimy z Witulem do Londynu odwiedzić ciotkę Asię :) i obkupić się na okoliczność wyrastania z ubrań z zastraszającym tempie.
No, mam nadzieję, że się trochę zrehabilitowałam tym przydługim updatem, jak zawsze zapraszam do oglądania zdjęć - ze świąt oraz już z Grecji - przeważają sesje Witula z babcią Elą :).