Na dlugi weekend Bożocielny przyjechala (jako ostatni gosc w tym sezonie ;)) do nas Asia z Londynu. Plan byl ulozony od dawna, ale okazalo się wkrótce, że życie weryfikuje tego typu zamiary...
W czwartek pojechalismy na plażę, gdzie poleżakowalismy i poplywalismy i bylo bardzo milo, potem zaliczylismy tawernę, gdzie zjedlismy doskonalą jagnięcinę - naprawdę pyszną, rozplywająca się w ustach, mięciutką i soczystą. Potem odpoczynek w domu, mala drzemka, kąpiel itp, a jak upal zelżal wybralysmy się we dwie na spacerek po Place (stare miasto). I tak, bez sensacji i zgodnie z naszymi wyobrażeniami uplynąl pierwszy dzień pobytu Asi.
Następnego dnia zerwalysmy się bladym switem i pojechalysmy metrem do Pireusu co by udać się wodolotem na zachwalaną przez wszystkich wyspę Hydrę. Przyznam, że nie przyszlo mi do glowy rezerwować noclegu, bo zawsze z Wojtkiem jeździmy na rybkę, no i uznawszy, że skoro będziemy tam w piątek rano, to tym bardziej nie będzie problemu.
Udalo nam się w ostatniej chwili dopasc wodolot (oczywiscie odplywal z innego miejsca niż nam powiedziano w biurze, gdzie kupowalysmy bilety), pomknęlysmy na Hydrę. Wysiadlysmy zachwycone - jaka piękna wyspa! Wszędzie osiolki, biala zabudowa, no uroczo. Postanowilysmy najpierw znaleźć nocleg, aby zostawić bambetle. I tak zaczęlysmy chodzić od hotelu do pensjonatu przez pokoje do wynajęcia. Po szóstej wizycie gdzie znów uslyszalysmy, że jest fully booked i nie ma pól miejsca zaczęlysmy się denerwować. Lazilysmy już tak z godzinę, samo poludnie, żar się z nieba leje, a sprawa zaczyna kiepsko wyglądać. Po kolejnej bezowocnej wizycie, podczas której dowiedzialysmy się, że w ten weekend na wyspie odbywają się 3 wesela i wszystkie miejsca są zabukowane poszlysmy do czegos na ksztalt informacji turystycznej. Tam prosilysmy o znalezienie noclegu nawet w innej miejscowosci. Niestety, okazalo się, że nie ma takiej opcji - noclegu nie bylo NIGDZIE. Nie pozostalo nam zatem nic innego jak wymienić bilety powrotne na powrót tego samego dnia o 18. Zle i zmęczone poszlysmy na wskazaną nam plaże, która jednak okazala się być betonową plytą z drabinką do morza. Wówczas jeszcze szlag nas nie trafil - rozlozylysmy się w knajpie (inaczej nie bylo opcji cienia) i posiedzialysmy oraz poplywalysmy. Zglodnialysmy, więc się zebralysmy z tej milej knajpy i poszlysmy do sympatycznie wyglądającej tawerny. I tam... niestety... podano nam naprawdę niedobre jedzenie - ohydnie miękka osmiornica i niedobre kalmary. Wtedy naprawdę popsul nam się humor i uznalysmy, że ta wyspa wcale nie jest fajna. Po jedzeniu powlóczylysmy się jeszcze trochę po uliczkach, a w końcu usiadlysmy na kawie mrożonej w porcie, aby zaczekać na statek. A statek spóźnil się o godzinę... Bylysmy już bardzo zle, a na domiar nieszczęsc w drodze powrotnej byly takie fale i tak bujalo, że siedzialam z tylu powstrzymując pawia... Koszmar!
Wojtek, poinformowany już o naszych przeżyciach, celem rekompensaty polecial kupić na kolację duże krewetki i zrobil nam pyszną salatkę. Więc jak już nieprzytomne dotarlysmy do domu to chociaż te grillowane krewetki nas trochę rozchmurzyly. I tak nam się super udala dwudniowa wycieczka na cudną wyspę. Razem z Aską zgodnie stwierdzilysmy, że nasza noga na Hydrze już nie postanie... :/
Następny dzień byl odpoczynkiem po tej wykańczającej wyprawie i po opalaniau się na tarasie pojechalysmy sobie do kina na film "My life in ruins" (nie znam polskiego tytulu, w każdym razie gra ta laska z "Mojego wielkiego greckiego wesela" i rzecz się dzieje w Grecji - calkiem przyjemna komedia) oraz na buszowanie po centrum handlowym The Mall, co zaowocowalo fajnymi zakupami ubraniowymi dla Aski (ja już nic dla siebie nie kupuję, czekam aż z ksztaltu kuli powrócę do bardziej normalnego...).
W niedzielę pojechalysmy obejrzeć swiątynię w Sounio i poleżec na plaży, gdzie wial niezly wicher, ale jakos w końcu udalo nam się do polowy zakopać parasol i uchronić choć trochę przed palącym slońcem. Potem ostatnia grecka salatka i powrót do domu, pakowanko i lotnisko. Ponieważ szlo cos za gladko, to obawialam się jak Aska dotrze do domu. Ale na koniec nieszczęsc to ja mialam mieć jeszcze ostatnią atrakcję - wracając z lotniska okazalo się, że akurat zamknęli dwa pasy na autostradzie, zrobil się oczywiscie totalny korek i zamiast 20 minut wracalam godzinę...
Ale cóż, ważne że się spotkalysmy i rozstalysmy cale i zdrowe ;). Jak zwykle zapraszam do obejrzenia zdjęć.