Zaraz będzie tydzień jak już jesteśmy z domu, a czas minął jak z bicza strzelił. Ale po kolei - najpierw był lot. Wbrew moim obawom przebiegł absolutnie idealnie - lepiej nie można było sobie wymarzyć (no chyba żebym miała mniej bagażu, ale to moja własne wina, zresztą i tak miałam szczęście bo przymknięto oko na 3 nadprogramowe kilogramy oraz 3 a nie 1 torby podręczne...). Witoldino usnął jeszcze podczas pakowania i... obudził się już w domu w Atenach. Anioł nie dziecko. Mieliśmy wolne miejsce obok w samolocie, położyłam go tam i spokojnie przespał start, turbulencje i lądowanie. Przed lądowaniem jak zaczął okazywać oznaki rychłego przebudzenia dostał cyca i nie przebudziwszy się nawet do końca pojadł i dalej spał snem sprawiedliwego. Bardzo mi to ułatwiło podróż, przyznam. A z torbami i wózkiem pomogli mi dobrzy ludzie, bo sama nie dałabym rady.
I tak dolecieliśmy o 3 nad ranem, odebrał nas stęskniony tata Witusia, który w domu witał się z nim do 5 rano - Wituś ewidentnie poznał tatę i był zachwycony oraz - w przeciwieństwie do nas - wyspany.
Wituś śpi u nas w sypialni, ma swoje łóżeczko zaraz obok naszego, ale nie wykorzystuje tego nadmiernie i robi mamie pobudkę raptem 2 razy w nocy, co uważam za godną średnią. Pokój ma już urządzony, można zobaczyć na zdjęciu, dumna jestem szczególnie z wyklejanki na szafie.
Poza tym czas płynie spokojnie, powoli wypracowujemy sobie codzienną rutynę. Chodzimy sobie na spacerki i leżakujemy na tarasie. A dziś wybieramy się pod Akropol, natomiast jutro na plażę (oczywiście w pełnym cieniu).
Fajnie jest być w domu...:)