W sobotę rano Witul zerwał mnie przed siódmą. Niedługo potem wstał Wojtek i stwierdził, że nie ma co siedzieć w domu - jedziemy na wycieczkę. Wymyślił, że pojedziemy na wyspę Lefkadę - to aż 400 km. Miałam co prawda wątpliwości, ale ustaliliśmy, że najwyżej zatrzymamy się wcześniej, ale ruszamy w tamtym kierunku. Po śniadanku i spakowaniu wreszcie wyruszyliśmy. Witul akurat odpadł i spał sobie grzecznie w samochodzie przez niemal 200 km. Akurat dojechaliśmy do mostu Rio-Antirio, który łączy Peloponez z Grecją lądową. Obok mostu kursuje również (tańszy) prom. Zdecydowaliśmy się popłynąć promem, aby dać Witulowi odsapnąć i się rozprostować. Na drugiem brzegu ruszyliśmy do Messolongi, gdzie zjechaliśmy do knajpy rybnej, którą odkryliśmy niemal dwa lata temu podczas wycieczki z moimi rodzicami. Zjedliśmy tam obiad i ruszyliśmy dalej. Witul zaczął trochę jęczeć i choć pomagało puszczenie "Fasolek" (piosenki dla dzieci, jakby ktoś nie wiedział), to zdecydowaliśmy, że nie bedziemy jechać kolejnych 150 km. Wojtek znalazł na GPSie jezioro. Na stacji beznynowej potwierdziliśmy, że rzeczywiście istnieje (kiedyś na Peloponezie szukaliśmy długo i namiętnie jeziora, które widniało zarówno na mapie jak i na GPSie, ale okazało się, że jest wyschnięte, i to od jakiś 50 lat...) i zjechaliśmy w tym kierunku. Udało nam się znaleźć przytulny hotel i - jadąc dalej wyboistą drogą - przepiękną bezludną plażę. Byliśmy zachwyceni - ciepła, krystalicznie czysta słodka woda, cicha, spokojna plaża (bez petów!), nikogo oprócz nas. Po prostu raj! Na plaży spędziliśmy czas do jakieś 18, potem pojechaliśmy do hotelu. Wieczorkiem zjedliśmy kolację na tarasie i ja padłam, a Wojtek jeszcze oddawał się lekturze.
Następnego dnia znów pojechaliśmy na "naszą" plażę. Ok. 12.30 kiedy Witulowi zaczęło już lecieć oko ruszyliśmy w trasę powrotną. Tym razem jechaliśmy trasą krajobrazową - czytaj: milion zakrętasów, agrafki i przepaście pod kołami. Ale widoki cudowne! Co prawda 40 km przejechaliśmy w ponad godzinę, ale warto było. Wracaliśmy również promem i dalej autostradą do domu.
Warto się było spontanicznie wybrać, było pięknie i cudownie i z dumą ogłaszam, że nasz syn zachowywał się naprawdę przyzwoicie - wszelkie jęki były szybko uciszane przez "Fasolki" ;).
Jak zawsze zapraszamy do obejrzenia zdjęć (wrzuciłabym tu, ale blog mi komunikuje, że nie mam miejsca na zdjecia... - nie wiem czemu, chyba jednak jestem za mało techniczna...).