Wczoraj rano zadzwonil Wojtek, z pytaniem czy cos się dzieje ze stacjami benzynowymi, bo w drodze do szkoly zauważyl olbrzymie kolejki do każdej mijanej stacji. Zapytalam w pracy, a Elektra powiedziala, że tak, zacząl się strajk celników, nie będą nic odprawiali, no i podobno najwczesniej skończy się benzyna. Aaaa tam, pomyslalam sobie, zaraz się okaże, że doszli do porozumienia, bez sensu stać w takich kolejkach. Popoludniu wrócila z trasy nasza sekretarka i oznajmila, że nie ma już benzyny. I dodala, że w slużbowym samochodzie zostalo na sto kilometrów. No i wtedy się zmartwilam. Bo w sobotę mialam owym slużbowym samochodem jechać na targi do Kavali... Ale w międzyczasie zajęlam sie przygotowywaniem paczek z materialami na owe targi, które mialysmy wyslać KTELem, czyli tutejszym PKSem. No i wybralysmy się nadać te paczki. Na dworzec autobusowy. No dworzec, jak dworzec, nie może być trudny do znalezienia, prawda? Otóż nieprawda. Po dotarciu w okolice gdzie powinien się miescić dworzec (na ulicy Kifisou 100), po raptem 2 godzinach w korkach, okazalo się: że obie strony ulicy mają parzyste numery, że nie są one bynajmniej po kolei, oraz że dworca ani widu ani slychu. Ale po kolei. Jechalysmy jedną stroną dużej, 4-pasmowej ulicy. Kiedy wreszcie udalo mi się wypatrzyc numer (co nie jest tu latwe, bo numery są tak srednio co km), okazalo się, że jest to nr 154. Zatrzymalysmy się, zapytalam w piekarni gdzie jest dworzec, na co pani machnęla na druga stronę ulicy i powiedziala: o tam, przy mercedesie. Aha. No to trzeba zawrócić. Ok, próbujemy gdzies zawrócić, co na tej czteropasmówce nie bylo latwe. Ale w pewnym momencie przyszlo mi do glowy, że skoro tam byl numer 154, a my chcemy numer 100, to dlaczego to ma być po drugiej stronie? No nic, stwierdzilysmy, że zaufamy pani w piekarni, zwlaszcza, że nie mijalysmy niczego, co by przypominalo dworzec. Wreszcie udalo się zawrócić. Posuwajc się powoltuku do przodu, ze zdumieniem dostrzeglam mijany numer budynku - 8. Jak to? Po drugiej stronie bylo 154, a tu jest nagle 8? Nie dosc, że taka rozbieżnosc, to jeszcze oba jakby... parzyste? Ok, nie poddając sie jedziemy dalej. Przejechalysmy może z 10 budynków, nagle widzimy salon Mercedesa (oho, przypomnialam sobie, mialo być przy Mercedesie) i rzeczywiscie, adres na szybie salonu jak byk Kifisou 100. Ale dworca ani sladu. Wyskoczylam z samochodu i weszlam w bramę obok salonu Mercedesa. Brama wygladala jakby prowadzila do serwisu samochodowego. Przeszlam kawalek i... moim oczom ukazal się dworzec autobusowy. Calkowicie zakamuflowawany, chyba przed ewentualnym atakiem terrorystycznym, bo żaden terrorysta by go nie znalazl... Żaden mniej zaparty czlowiek też nie, a gdyby nie pani w piekarni (mówiąca oczywiscie tylko po grecku, więc turyscie by raczej nie pomogla) nie rzucila magicznego hasla Mercedes, to nie ma szans, żebysmy weszly w tę bramę. Żadnych znaków, napisów, nic. Jak żyję nie widzialam czegos takiego... No ale udalo się nadać paczki. Dowiedziawszy sie przy okazji, że autobusem podróżuje się do Kavali ponad 9 godzin, zaczęlam się martiwć na poważnie o te braki benzyny (swoją droga ciekawe skąd autobusy ją mają? Bo żadnych tras autobusowych nie odwolano).
Dlatego dzis rano postanowilam udać się na poszukiwanie benzyny. Dostalam cynk od kolegi Wojtka, że jest jedna stacja, która tankuje, ale w limicie 20 euro na samochód. Pojechalam tam, odstalam swoje w kolejce i udalo się wlać te 16 litrów. Wracając zauważylam olbrzymią kolejkę do stacji. Stanęlam w niej, mój samochód byl tak z 40 w kolejnosci. Stalam, stalam, posunelam się do przodu tak, ze bylam już (!) 25-ta. No i utknęlam. Przez pól h kolejka ani drgnęla. Ponieważ pęcherz już mnie cisnąl okrutniem, zrezygnowalam. Okazalo się, że dobrze zrobilam, bo benzyna się skonczyla... Dojechawszy do biura wpadlam na szatanski plan, żeby tym razem po benzynę (tam gdzie byl ten limit 20 euro, już jedyny w miescie) pojechala nasza sekretarka. Stwierdzilam, że samochodu nie zapamietają przecież. Yyyyhhhhmmmmmmm. No niestety, zapamiętali. Biedna Jadzia najadla się wstydu, tlumacząc, że absolutnie, żadna blondynka nie jeździla tym samochodem. Zatankowali jej, ale powiedzieli, że absolutnie mamy się już tam nie pokazywać... Tak więc wysoką cenę zaplacilysmy za te pól baku - jestesmy spalone na jedynej stacji z wachą w miescie... Pozostaje mi tylko wierzyć, że jak w sobotę wyjadę te 100 km poza Ateny, to nie utknę tam na amen, tylko na jakies wiosze znajdę stację, która będzie jeszcze miala benzynę. Grecka ruletka..:)
PS. Zachęcam do obejrzenia najnowszych zdjęć z serii "Kot w worku":)
czwartek, 25 września 2008
wtorek, 23 września 2008
Grek potrafi...
Znowu kawalek czasu nie pisalam, ale niewiele się dzieje. Praca, goscie, pogoda się psuje - lato się już skończylo, przyszla grecka jesień. W odróżnieniu od polskiej jest dosc ciepla (temperatura na razie w okolicach 20-22 stopni), za to deszczowa - ostatnie 4 dni lalo. Ale dzis znów wyszlo slońce i kto wie, może będzie jeszcze choć krótka reanimacja lata.
Z greckich smiesznostek - wreszcie przyjechali faceci z dimosu (urzędu dzielnicy chyba, tak by to najlepiej nazwać) aby zabrać wystawione od wielu tygodni wory ze smieciami (stare katalogi, pisma oraz inne smieci z wreszcie uporządkowanego przez nas w pocie czola garażu). Przyjechalo dwóch olbrzymich grubasów. Jeden z nich chwycil za wór. Stęknąl, spocil się i mówi - jakie to ciężkie, tego się nie da podniesc... kto to tu przyniósl? Na co koleżnaka mówi: o ta pani, wskazując na księgową, która wlasnie stanęla w drzwiach. Dodajmy, że jest ona postury filigranowej, waga piórkowa, malutka blondyneczka. Facet postawil oczy w slup, po czym natychmiast udzwignąl wór. Jeden, drugi, trzeci... Pękalysmy ze smiechu - trzeba bylo widziec wyraz jego twarzy. Ewidentnie zresztą wjechalo mu to na ego, bo nagle wory stracily swoją wagę :) Czyli jednak wystarczy odrobina motywacji, choćby takiej, żeby się nie skompromitować, i Grek potrafi :)
Poza tym wszystko po staremu. Więcej pracy, mnóstwo zalatwiania związanego z przerejestrowaniem samochodu - ale chyba zaczyna być widać swiatelko w tunelu. W zeszlym tygodniu spędzilam upojne godziny w urzędzie celnym w Pireusie celem zalatwienia miliona potrzebnych papierów. Musialam po grecku odpowiadać na pytania z serii: czy samochód ma cos tam? Na co ja: nie rozumiem. Na co pan: lusterka, jak jest lód, robią się cieple? Na co ja: nie wiem. Hmmm... Wesolo bylo. Przy pytaniach o silnik pan machnąl ręką. No ja niestety nawet po polsku nie bylabym w stanie odpowiedzieć na nie... Aha, z ciekawych spostrzeżeń. Odyslana od pokoju do pokoju, czulam się trochę jak kafkowska postać... Ale mialam okazję zwiedzić sporo pomieszczeń. I co mi się rzucilo w oczy? Rozglądam się i jakos tak pusto - nagle zrozumialam. Na biurkach staly tylko telefony. Komputerów brak. Wszędzie. Wszystko zapisywane w olbrzymich księgach, wkladanych do metalowych szaf. Wszystko pisane ręcznie na milionie różnych papierów. Zszokowana zauważylam jeden jedyny komputer (chyba na caly olbrzymi gmach urzędu), slużacy jako maszyna do pisania, tzn. wypisywano na nim i drukowano dokument, po który delikwent przyszedl. Żadnej bazy danych, wprowadzania danych do komputera czy cos w tym stylu. Wszystko ręcznie i w kartonowych teczkach. Polska lat 80-tych, no może wczesnych 90-tych... Szok.
To by bylo na tyle z newsów i historyjek, czekam już na przyjazd mojej mamy, której zlecilam oczywiscie milion sprawunków i rzeczy do przywiezienia, i którą od razu zabieram ze sobą na targi do Kavali (Tracja, pólnocno-wschodni region Grecji, straaaasznie daleko). Pewnie następny update będzie po tej 3-dniowej wizycie, czyli tak za tydzień.
Z greckich smiesznostek - wreszcie przyjechali faceci z dimosu (urzędu dzielnicy chyba, tak by to najlepiej nazwać) aby zabrać wystawione od wielu tygodni wory ze smieciami (stare katalogi, pisma oraz inne smieci z wreszcie uporządkowanego przez nas w pocie czola garażu). Przyjechalo dwóch olbrzymich grubasów. Jeden z nich chwycil za wór. Stęknąl, spocil się i mówi - jakie to ciężkie, tego się nie da podniesc... kto to tu przyniósl? Na co koleżnaka mówi: o ta pani, wskazując na księgową, która wlasnie stanęla w drzwiach. Dodajmy, że jest ona postury filigranowej, waga piórkowa, malutka blondyneczka. Facet postawil oczy w slup, po czym natychmiast udzwignąl wór. Jeden, drugi, trzeci... Pękalysmy ze smiechu - trzeba bylo widziec wyraz jego twarzy. Ewidentnie zresztą wjechalo mu to na ego, bo nagle wory stracily swoją wagę :) Czyli jednak wystarczy odrobina motywacji, choćby takiej, żeby się nie skompromitować, i Grek potrafi :)
Poza tym wszystko po staremu. Więcej pracy, mnóstwo zalatwiania związanego z przerejestrowaniem samochodu - ale chyba zaczyna być widać swiatelko w tunelu. W zeszlym tygodniu spędzilam upojne godziny w urzędzie celnym w Pireusie celem zalatwienia miliona potrzebnych papierów. Musialam po grecku odpowiadać na pytania z serii: czy samochód ma cos tam? Na co ja: nie rozumiem. Na co pan: lusterka, jak jest lód, robią się cieple? Na co ja: nie wiem. Hmmm... Wesolo bylo. Przy pytaniach o silnik pan machnąl ręką. No ja niestety nawet po polsku nie bylabym w stanie odpowiedzieć na nie... Aha, z ciekawych spostrzeżeń. Odyslana od pokoju do pokoju, czulam się trochę jak kafkowska postać... Ale mialam okazję zwiedzić sporo pomieszczeń. I co mi się rzucilo w oczy? Rozglądam się i jakos tak pusto - nagle zrozumialam. Na biurkach staly tylko telefony. Komputerów brak. Wszędzie. Wszystko zapisywane w olbrzymich księgach, wkladanych do metalowych szaf. Wszystko pisane ręcznie na milionie różnych papierów. Zszokowana zauważylam jeden jedyny komputer (chyba na caly olbrzymi gmach urzędu), slużacy jako maszyna do pisania, tzn. wypisywano na nim i drukowano dokument, po który delikwent przyszedl. Żadnej bazy danych, wprowadzania danych do komputera czy cos w tym stylu. Wszystko ręcznie i w kartonowych teczkach. Polska lat 80-tych, no może wczesnych 90-tych... Szok.
To by bylo na tyle z newsów i historyjek, czekam już na przyjazd mojej mamy, której zlecilam oczywiscie milion sprawunków i rzeczy do przywiezienia, i którą od razu zabieram ze sobą na targi do Kavali (Tracja, pólnocno-wschodni region Grecji, straaaasznie daleko). Pewnie następny update będzie po tej 3-dniowej wizycie, czyli tak za tydzień.
poniedziałek, 15 września 2008
Olimp - góra Bogów (wspinaczki:))
Przed wyjazdem zrobilam research dotyczący wchodzenia ma Olimp i z trzech różnych relacji przeczytalam, że jest to trudne. Szczególnie końcowy etap, już po schronisku (które jest na wysokosci 2100 m.n.p.m.), kiedy odchodzi się do tzw. Schodów Nieszczęscia, prowadzących już na sam szczyt (czyli na Mitikas, 2917 m.n.p.m.). Zalożenie więc mialam, że ja się na szczyt nie będe pchala, zwlaszcza jak przeczytalam o 500-metrowej przepasci i "dużej ekspozycji" - czyli, mówiąc po polsku, czepiasz się skal, a spod nóg lecą kamienie prosto do owej przepasci. No to ja dziękuję... Ale po kolei.
Mielismy (my, czyli ja z Wojtkiem, jego mamą, siostrą i jej chlopakiem) ruszyć w sobotę z rana, ale nam nie wyszlo i wyruszylismy dopiero w poludnie. Do tego jeszcze zatrzymalismy się w Termopilach (pamiątkowe zdjęcie calej grupy pod pomnikiem chwaly 300 dzielnych Spartan), a następnie jeszcze Wojtek kąpal się w pobliskich gorących źródlach (reszta spasowala pod wplywem nieznosnego smrodu siarkowodoru, ale mojemy mężowi kąpanie się w zgnilych jajach nie przeszkadzalo), w związku z tym do Prionii, czyli tam skąd się rusza na Olimp, dotarlismy o... 19. Trochę późno, ale nie, idziemy, dotrzemy do schroniska. Ja się buntowalam, czytalam, że się idzie 3 godziny, a ciemno się już robi o 20, więc nie chcialam isc przez 2 h w ciemnosciach. Reszta jednakowoż nie widziala problemu - przecież mamy latarki. Na szczescie zapytalam schodzących wlasnie z góry kolesi o to schronisko i okazalo się, że nie ma w nim wolnych miejsc noclegowych. Tzn. oczywiscie jak już ktos się pojawi, to może się przespać, ale na podlodze, więc wskazany jest wlasny spiwór i karimatka. Jako że nie bylismy na to przygotowani, zrezygnowalismy ze wspinaczki (jak się później okazalo, dzieki Bogu, bo nie dalibysmy rady dojsc tam w ciemnosciach). Zaczęly się poszukiwania noclegu. Jacys Francuzi wpuscili nas w maliny wskazując drogę, która niby prowadzila do innego schroniska... przejechawszy 2 km drogą wyboistą, kamienistą i zupelnie nienadającą się dla nisko zawieszonego Peugeota zawrócilismy. W końcu zjechalismy na sam dól, do miejscowosci Litochoro, leżącej u stóp Olimpu. Urocze miasteczko, które zlazilismy wzdluż i wszerz szukając noclegu, ale w końcu się udalo. Przyzwoity hotel za przyzwoita cenę. Nastepnego ranka Wojtek zerwal nas o 5 rano (nie bylam zachwycona...) i pojechalismy znow do Prionii, gdzie rozpoczelismy naszą wspinaczkę. Bylo jeszcze zupelnie ciemno, co dokumentują zdjęcia. Droga do schroniska byla... no widoki cudne, ale ciężko mi bylo bardzo. Po pierwsze buty od mojej mamy - niby rozmiar ok, ale nie dostosowane do mojej nogi, obtarly mi pięty. Po drugie, jednak chodzenie na silownię nie przeklada się na kondycję jesli chodzi o wspinanie się po górach - bardzo się męczylam. I po trzecie, oprócz odcisków strasznie bolaly mnie stopy. Ledwo doszlam do schroniska - zajelo nam to 3 h 15 minut (chlopcy szybciej). Jakie bylo moje szczęscie, kiedy wreszcie dotarlismy... Na sniadanko zjedlismy spaghetti, potem drzemka i w koncu chlopcy ruszyli jeszcze w górę (absolutnie ignorując moje zastrzeżenia w postaci, że te Schody Nieszczęscia sa niebezpieczne i ciężko się tam wchodzi bez zabezpieczeń), a my z dziewczynami ruszylysmy w dól. Kiedy po kolejnych 3 h dotarlysmy do tawerny na dole, byla to niesamowita ulga. Siedzialysmy, popijając winko i lokalną herbatkę olimpijską (robioną z ziól rosnących na zboczach góry, przepyszna, oczywiscie ziola w postaci wiechcia, zakupilam). Po 2 h doszli do nas chlopcy - jednak mialam rację i Schody Nieszczęscia okazaly się nie do pokonania bez pewnego przygotowania sprzętowego oraz większej ilosci czasu (my tego dnia musielismy jeszcze wrócić do Aten, a na wejscie na sam szczyt i powrót do schroniska trzeba liczyć dodatkowe 5 godzin). Tak więc po krótkiej kąpieli w morzu ruszylismy spowrotem do Aten. Dojechalismy dopiero przed pólnocą.
Od wczoraj ledwo chodzę... mam takie zakwasy i tak mnie bolą mięsnie lydek, że masakra. Chyba zlożę reklamację na silowni, przecież to skandal! :)
Mielismy (my, czyli ja z Wojtkiem, jego mamą, siostrą i jej chlopakiem) ruszyć w sobotę z rana, ale nam nie wyszlo i wyruszylismy dopiero w poludnie. Do tego jeszcze zatrzymalismy się w Termopilach (pamiątkowe zdjęcie calej grupy pod pomnikiem chwaly 300 dzielnych Spartan), a następnie jeszcze Wojtek kąpal się w pobliskich gorących źródlach (reszta spasowala pod wplywem nieznosnego smrodu siarkowodoru, ale mojemy mężowi kąpanie się w zgnilych jajach nie przeszkadzalo), w związku z tym do Prionii, czyli tam skąd się rusza na Olimp, dotarlismy o... 19. Trochę późno, ale nie, idziemy, dotrzemy do schroniska. Ja się buntowalam, czytalam, że się idzie 3 godziny, a ciemno się już robi o 20, więc nie chcialam isc przez 2 h w ciemnosciach. Reszta jednakowoż nie widziala problemu - przecież mamy latarki. Na szczescie zapytalam schodzących wlasnie z góry kolesi o to schronisko i okazalo się, że nie ma w nim wolnych miejsc noclegowych. Tzn. oczywiscie jak już ktos się pojawi, to może się przespać, ale na podlodze, więc wskazany jest wlasny spiwór i karimatka. Jako że nie bylismy na to przygotowani, zrezygnowalismy ze wspinaczki (jak się później okazalo, dzieki Bogu, bo nie dalibysmy rady dojsc tam w ciemnosciach). Zaczęly się poszukiwania noclegu. Jacys Francuzi wpuscili nas w maliny wskazując drogę, która niby prowadzila do innego schroniska... przejechawszy 2 km drogą wyboistą, kamienistą i zupelnie nienadającą się dla nisko zawieszonego Peugeota zawrócilismy. W końcu zjechalismy na sam dól, do miejscowosci Litochoro, leżącej u stóp Olimpu. Urocze miasteczko, które zlazilismy wzdluż i wszerz szukając noclegu, ale w końcu się udalo. Przyzwoity hotel za przyzwoita cenę. Nastepnego ranka Wojtek zerwal nas o 5 rano (nie bylam zachwycona...) i pojechalismy znow do Prionii, gdzie rozpoczelismy naszą wspinaczkę. Bylo jeszcze zupelnie ciemno, co dokumentują zdjęcia. Droga do schroniska byla... no widoki cudne, ale ciężko mi bylo bardzo. Po pierwsze buty od mojej mamy - niby rozmiar ok, ale nie dostosowane do mojej nogi, obtarly mi pięty. Po drugie, jednak chodzenie na silownię nie przeklada się na kondycję jesli chodzi o wspinanie się po górach - bardzo się męczylam. I po trzecie, oprócz odcisków strasznie bolaly mnie stopy. Ledwo doszlam do schroniska - zajelo nam to 3 h 15 minut (chlopcy szybciej). Jakie bylo moje szczęscie, kiedy wreszcie dotarlismy... Na sniadanko zjedlismy spaghetti, potem drzemka i w koncu chlopcy ruszyli jeszcze w górę (absolutnie ignorując moje zastrzeżenia w postaci, że te Schody Nieszczęscia sa niebezpieczne i ciężko się tam wchodzi bez zabezpieczeń), a my z dziewczynami ruszylysmy w dól. Kiedy po kolejnych 3 h dotarlysmy do tawerny na dole, byla to niesamowita ulga. Siedzialysmy, popijając winko i lokalną herbatkę olimpijską (robioną z ziól rosnących na zboczach góry, przepyszna, oczywiscie ziola w postaci wiechcia, zakupilam). Po 2 h doszli do nas chlopcy - jednak mialam rację i Schody Nieszczęscia okazaly się nie do pokonania bez pewnego przygotowania sprzętowego oraz większej ilosci czasu (my tego dnia musielismy jeszcze wrócić do Aten, a na wejscie na sam szczyt i powrót do schroniska trzeba liczyć dodatkowe 5 godzin). Tak więc po krótkiej kąpieli w morzu ruszylismy spowrotem do Aten. Dojechalismy dopiero przed pólnocą.
Od wczoraj ledwo chodzę... mam takie zakwasy i tak mnie bolą mięsnie lydek, że masakra. Chyba zlożę reklamację na silowni, przecież to skandal! :)
czwartek, 11 września 2008
Góry, jeziora, targi...
Dosć dlugo nie pisalam, co wyniklo po pierwsze z naszej pięciodniowej nieobecnosci, a po drugie z dużej ilosci pracy po powrocie i panicznych przygotowaniach do przyjazdu gosci :) Ale już szybciutko nadrabiam i prezentuję nowe zdjęcia - zarówno z naszej wycieczki, jak i kotów (są dorzucone do katalogu kotów).
Ale po kolei. Jeszcze przed naszym wyjazdem (który mial miejsce w czwartek 4.09 rano) dowiedzialam się, że zamiast wracać w niedzielę do Aten, to mam pojechać do Thessalonik, aby w poniedzialek odwiedzić tam targi (Thessaloniki International Fair, twz. TIF, największe targi w Grecji, mydlo i powidlo, wystawiają się wszyscy w tematycznych pawilonach). Wiedzielismy zatem, że choć jedną noc spędzimy w hotelu, po paru nocach pod namiotem. W czwartek z rana pojechalismy nad jezioro Plastiras. Kiedy tam dotarlismy (ok. 330 km od Aten) zadziwil nas krajobraz - sucho, brzegi jakby z zaschniętej gliny. Do stwierdzenia naocznie na zdjęciach. Kiedy jednak jechalismy dalej, to krajobraz ulegl zmianie. Bardzo mi się tam podobalo, lisciasto tak, troszkę jak w Polsce :) Zobaczylismy tamę i przeczytalismy tablicę z opisem historii jeziora - jest to sztuczne jezioro, na pomysl wpadl w 1925 r. polityk nazwiskiem Plastiras, co zostalo potem uwiecznione w nazwie jeziora, choć zrealizowano go dopiero 6 lat po jego smierci, pod koniec lat 50-tych. Jezioro wytwarza energię i w ogóle jest swietnym miejscem. Zadziwiające tylko, że zupelnie nie wykorzystywanym turystycznie - nie ma żadngo zaplecza turystycznego, doslownie dwa hoteliki wokól calego jeziora (czyli przez 50 km), żadnego kempingu, knajp jak na lekarstwo (ale trafilismy do wspanialej knajpy - bylo tam pięknie i pysznie i byl też rudy kot:)). Nocowalismy na dziko rozbici na brzegu. I po raz pierwszy - bylo zimno. W nocy zakrywalam się kocem (dzięki Bogu nie posluchalam męża, który uważal, że po co nam koc, bo bym zamarzla).
Następnego dnia ruszylismy do Meteorów, gdzie się strasznie nalazilismy i naspieszylismy żeby umykać wycieczkom, w szczególnosci polskim, które tlumnie odwiedzają klasztory. Nie wiem kiedy należy przyjechać do Meteorów żeby uniknąć sznuru autokarów i wysypujących się z nich turystów... Po zwiedzaniu odpoczywalismy na kempingu w pobliskiej Kalmbace - z basenem, więc milo.
W sobotę pojechalismy nad jezioro Kozani, które okazalo się być w częsci wyschnięte, w częsci skladać się z rozlewisk, bardzo zresztą przyjemnych dla oka, oraz w częsci być rezerwatem ptaków ze smierdzącą plazą skadającą się z samych muszli. Widzielismy pelikany i czaple, nawet robilam im zdjęcia, ale niewystarczjący zoom żeby bylo dobrze widać. Stwierdzilismy, że nie ma co zostawać nad smierdzącym jeziorem, więc pojechalismy na kemping nad morzem. Tam też byl basen, a tego wieczoru nad tymże basenem odbywalo się przyjęcie z okazji chrztu (na zdjęciach widać ozdoby z bialych i niebieskich balonów). Dodam na marginesie, że balangi z okazji chrztu w Grecji często są tak huczne i wypasione jak wesela, więc mielismy zabawową noc.
W niedzielę ruszylismy się już w kierunku Thessalonik. Wreszcie hotel :) Wieczorkiem przeszlismy się po bulwarze (bo hotel byl 30 km od Salonik, w takim jakby podmiejskim kurorcie nadmorskim) i molo. Następnego dnia zerwalismy się bladym switem aby o 9 byc na targach. Niestety, po przybyciu na miejsce i prawie godzinnym poszukiwaniu miejsca do parkowania okazalo się, że targi zaczynają się od 17... Bylo to sporym zaskoczeniem, po prostu zmieniono godziny otwarcia, bo w ciągu dnia bylo malo odwiedzających. No cóż, mielismy zatem niemal caly dzień na pochodzenie po Thessalonikach. Co uczynilismy, a nawet pojechalismy oglądać stadiony pilkarskie (tzn. Wojtek oglądal, a ja siedzialam w pobliskiej kawiarni i pilam frappe). W koncu nadeszla upragniona godzina i wbilismy się na targi. Dokumentacja zostala zrobiona, zdjęcia wrzucial mwraz z tymi z wycieczki jakby ktos byl ciekawy jak wygląda największy sródziemnomorski bazar... Po ponad 3 godzinach chodzenia (mialam ocenic te targi i napisać raport, więc chcialam mieć pogląd i dokumentację zdjęciową) rozpoczęlismy powrót do Aten, bogatsi o szachy, 4 wsuwane pod siebie stoliczki inkrustowane masą perlową i czymstam jeszcze oraz (ja w prezencie od męża) srebrno-ametystową biżuterię :)
Do domu dojechalismy późną nocą i okazalo się, że koty nie najlepiej zniosly naszą 5-dniową nieobecnosc (przychodzila je karmić moja szefowa, na szczęscie). Niemniej jednak, szczególnie Pralinka, naprawdę źle to zniosla, co zamanifestowala obsikanym dywanikiem lazienkowym, kupkami poza kuwetą i podartą poscielą... Troszkę się zalamalam, bo przecież w listopadzie czeka ich znowu nasza 5-dniowa nieobecnosc podczas wyjazdu do Polski... No ale od 3 dni są dopieszczane, szczególnie duża, i na razie jest względny spokój i powrót do równowagi. Tymczasem wczoraj zawitali do nas goscie, w postaci mamy Wojtka, jego siostry z chlopakiem oraz pary jego przyjaciól. Wiec dom mamy full (tzw. dom otwarty, nie mylić z domem publicznym:)). Wkrótce znowu weekend, tym razem wybieramy się na Olimp. Mam traperki i kurtkę przeciwdeszczową przywiezione mi z Polski - to nie takie hop siup, Olimp ma prawie 3000 m. Więc trochę drżę, ale ponoć damy radę... Jak wrócę żywa, to na pewno to opiszę :)
Ale po kolei. Jeszcze przed naszym wyjazdem (który mial miejsce w czwartek 4.09 rano) dowiedzialam się, że zamiast wracać w niedzielę do Aten, to mam pojechać do Thessalonik, aby w poniedzialek odwiedzić tam targi (Thessaloniki International Fair, twz. TIF, największe targi w Grecji, mydlo i powidlo, wystawiają się wszyscy w tematycznych pawilonach). Wiedzielismy zatem, że choć jedną noc spędzimy w hotelu, po paru nocach pod namiotem. W czwartek z rana pojechalismy nad jezioro Plastiras. Kiedy tam dotarlismy (ok. 330 km od Aten) zadziwil nas krajobraz - sucho, brzegi jakby z zaschniętej gliny. Do stwierdzenia naocznie na zdjęciach. Kiedy jednak jechalismy dalej, to krajobraz ulegl zmianie. Bardzo mi się tam podobalo, lisciasto tak, troszkę jak w Polsce :) Zobaczylismy tamę i przeczytalismy tablicę z opisem historii jeziora - jest to sztuczne jezioro, na pomysl wpadl w 1925 r. polityk nazwiskiem Plastiras, co zostalo potem uwiecznione w nazwie jeziora, choć zrealizowano go dopiero 6 lat po jego smierci, pod koniec lat 50-tych. Jezioro wytwarza energię i w ogóle jest swietnym miejscem. Zadziwiające tylko, że zupelnie nie wykorzystywanym turystycznie - nie ma żadngo zaplecza turystycznego, doslownie dwa hoteliki wokól calego jeziora (czyli przez 50 km), żadnego kempingu, knajp jak na lekarstwo (ale trafilismy do wspanialej knajpy - bylo tam pięknie i pysznie i byl też rudy kot:)). Nocowalismy na dziko rozbici na brzegu. I po raz pierwszy - bylo zimno. W nocy zakrywalam się kocem (dzięki Bogu nie posluchalam męża, który uważal, że po co nam koc, bo bym zamarzla).
Następnego dnia ruszylismy do Meteorów, gdzie się strasznie nalazilismy i naspieszylismy żeby umykać wycieczkom, w szczególnosci polskim, które tlumnie odwiedzają klasztory. Nie wiem kiedy należy przyjechać do Meteorów żeby uniknąć sznuru autokarów i wysypujących się z nich turystów... Po zwiedzaniu odpoczywalismy na kempingu w pobliskiej Kalmbace - z basenem, więc milo.
W sobotę pojechalismy nad jezioro Kozani, które okazalo się być w częsci wyschnięte, w częsci skladać się z rozlewisk, bardzo zresztą przyjemnych dla oka, oraz w częsci być rezerwatem ptaków ze smierdzącą plazą skadającą się z samych muszli. Widzielismy pelikany i czaple, nawet robilam im zdjęcia, ale niewystarczjący zoom żeby bylo dobrze widać. Stwierdzilismy, że nie ma co zostawać nad smierdzącym jeziorem, więc pojechalismy na kemping nad morzem. Tam też byl basen, a tego wieczoru nad tymże basenem odbywalo się przyjęcie z okazji chrztu (na zdjęciach widać ozdoby z bialych i niebieskich balonów). Dodam na marginesie, że balangi z okazji chrztu w Grecji często są tak huczne i wypasione jak wesela, więc mielismy zabawową noc.
W niedzielę ruszylismy się już w kierunku Thessalonik. Wreszcie hotel :) Wieczorkiem przeszlismy się po bulwarze (bo hotel byl 30 km od Salonik, w takim jakby podmiejskim kurorcie nadmorskim) i molo. Następnego dnia zerwalismy się bladym switem aby o 9 byc na targach. Niestety, po przybyciu na miejsce i prawie godzinnym poszukiwaniu miejsca do parkowania okazalo się, że targi zaczynają się od 17... Bylo to sporym zaskoczeniem, po prostu zmieniono godziny otwarcia, bo w ciągu dnia bylo malo odwiedzających. No cóż, mielismy zatem niemal caly dzień na pochodzenie po Thessalonikach. Co uczynilismy, a nawet pojechalismy oglądać stadiony pilkarskie (tzn. Wojtek oglądal, a ja siedzialam w pobliskiej kawiarni i pilam frappe). W koncu nadeszla upragniona godzina i wbilismy się na targi. Dokumentacja zostala zrobiona, zdjęcia wrzucial mwraz z tymi z wycieczki jakby ktos byl ciekawy jak wygląda największy sródziemnomorski bazar... Po ponad 3 godzinach chodzenia (mialam ocenic te targi i napisać raport, więc chcialam mieć pogląd i dokumentację zdjęciową) rozpoczęlismy powrót do Aten, bogatsi o szachy, 4 wsuwane pod siebie stoliczki inkrustowane masą perlową i czymstam jeszcze oraz (ja w prezencie od męża) srebrno-ametystową biżuterię :)
Do domu dojechalismy późną nocą i okazalo się, że koty nie najlepiej zniosly naszą 5-dniową nieobecnosc (przychodzila je karmić moja szefowa, na szczęscie). Niemniej jednak, szczególnie Pralinka, naprawdę źle to zniosla, co zamanifestowala obsikanym dywanikiem lazienkowym, kupkami poza kuwetą i podartą poscielą... Troszkę się zalamalam, bo przecież w listopadzie czeka ich znowu nasza 5-dniowa nieobecnosc podczas wyjazdu do Polski... No ale od 3 dni są dopieszczane, szczególnie duża, i na razie jest względny spokój i powrót do równowagi. Tymczasem wczoraj zawitali do nas goscie, w postaci mamy Wojtka, jego siostry z chlopakiem oraz pary jego przyjaciól. Wiec dom mamy full (tzw. dom otwarty, nie mylić z domem publicznym:)). Wkrótce znowu weekend, tym razem wybieramy się na Olimp. Mam traperki i kurtkę przeciwdeszczową przywiezione mi z Polski - to nie takie hop siup, Olimp ma prawie 3000 m. Więc trochę drżę, ale ponoć damy radę... Jak wrócę żywa, to na pewno to opiszę :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Archiwum bloga
-
►
2010
(19)
- ► października (1)
-
►
2009
(35)
- ► października (3)