W niedzielę 1 marca, w pierwszą rocznicę naszego slubu, bladym switem, polecielismy na wyspę Kos (blisko wybrzeży Turcji). Niewiele wiedzielismy na temat wyspy, w zasadzie kierowalam się dwoma przeslankami - nigdy tam nie bylam i znalazlam tanie bilety lotnicze. Jeszcze na lotnisku wypożyczylismy samochodzik (nasz super Atos), który okazal się zbawiennym pomyslem mojego męża, gdyż autobusów nie uswiadczylismy i chyba ciężko byloby nam zwiedzić wyspę bez Atosika. Od razu pojechalismy do hotelu, który okazal się być w samym porcie, bardzo przyjemnie usytuowany nad zatoką, po czym udalismy się na rekonesans. Trafilismy akurat na czas po polowach, więc wszędzie rybacy wystawiali swoje morskie specjaly. Od razu zaczepili nas starsi panowie częstując grillowaną osmiornicą, sami zas na luziku siedzieli sobie na krzeselkach w ten piękny niedzielny poranek, racząc się ouzo. Idąc dalej portem częstowano nas jeszcze jakims żóltym glutem, który chyba byl czyms w rodzaju malży (można się naocznie przekonać oglądając zdjęcia). W ogóle spotkalo nas takie cieple przyjęcie ze strony miejscowych, duże zainteresowanie, caly czas nas ktos zaczepial, czyms częstowal, ewentualnie zachęcal do porzucenia Aten i zamieszkania na wyspie (co z chęcią teoretycznie rozważalismy, bo bardzo nam się podobalo i dobrze się tam czulismy). Zastanawialismy się, czy tutejsi mieszkańcy są zawsze tacy przyjaźni, czy wynika to z tego, że bylismy chyba jedynymi turystami na wyspie...
Po wizycie w porcie pojechalismy do Asklepionu, czyli starożytnej szkoly medycznej, która zrobila na nas wrażenie ogromnym terenem. Nastepnie zupelnie przypadkowo trafilismy do lokalu dla miejscowych starszych panów, gdzie uraczono nas takimi owocami morza, że jęczelismy z zachwytu. Po uczcie pojechalismy do tzw. gorących źródel, czyli z trudem znalezionego gorącego strumyka (woda podgrzewana jest gazami wulkanicznymi), który wplywa do morza. Woda w strumyku jest zbyt gorąca, żeby w niej usiedzieć, więc patent polega na tym, żeby usiąsc tam, gdzie strumyk wpada do morza i ukrop miesza się z chlodną morską wodą. Nie jest to latwe, co widać na zdjęciu :).
Wieczór spędzilismy w hotelu racząc sie pysznym winem, które Wojtek przywiózl z werońskiej winnicy, oraz grając w karty :).
Następnego dnia byl tzw. Czysty Poniedzialek, odpowiednik naszej Srody Popielcowej, ale bez popiolu. Tradycyjnie Grecy puszczają wówczas latawce, co zobaczylismy podczas zwiedzania ruin zamku joannitów. Następnie pojechalismy do parku, gdzie mieszkają pawie - park, a wlasciwie lasek byl pelen ludzi grillujących i piknikujących - to też tradycja czysto-poniedzialkowa (więc raczej post ich wtedy nie obowiązuje). Wojtek byl pod wrażeneim jak wysoko na drzewa wlatują pawie.
Ostatniego dnia wybralismy się na spacer po miescie, zwiedzilismy piękny zamek w miasteczku Kos (również wybudowany przez joannitów podczas wypraw krzyżowych), widzielismy minaret oraz drzewo platanowe, pod którym ponoć nauczal Hipokrates, ojciec medycyny, pochodzący wlasnie z Kos. Potem pojechalismy zobaczyć jeszcze górskie wioski i jeszcze raz do parku z pawiami, które zrobily takie wrażenie na moim mężu. No i tak nadszedl wieczór i pora wylotu. Szybko minęly te trzy dni, ale bardzo udanie.