środa, 27 maja 2009

Kreta

W czwartek 21 maja po pracy polecielismy na Kretę. Z lotniska odebral nas przyjaciel rodziny, niejaki Harry, prawdziwy Grek Zorba, Kreteńczyk z krwi i kosci.
Nie tracąc czasu zacząl nas obwozić po wioskowych tawernach i przedstawiać lokalnym dziadkom swoich przyjaciól z Polski. Nieodzownym elementem tego przedstawiania okazal się byc niebiański napój raki, czyli cos na ksztalt bimbru. Dla kobiety w 7-ym miesiącu ciąży jak znalazl, więc ja podczas tych eskapad sączylam wodę, natomiast mój mąż byl zachwycony...;) Wieczorem zajechalismy jeszcze do jakies rodziny (w sumie nie dowiedzialam się, czy to rodzina Harry'ego, czy po prostu jacys znajomi, do których nas wprosil) na imieniny - tego dnia swiętowali Konstantinos i Eleni, czyli dwa najpopularniejsze imiona w Grecji. Zasiedlismy przy stole w czyims domu i wylewnie skladalismy życzeniu kilku solenizantom, którzy nawet się jakos szczególnie nie dziwili naszej obecnosci na ich imprezie rodzinnej...
Zamieszkalismy w apartamencie nad samym morzem, ale nie dane nam się bylo wylegiwać na plaży, bo następnego dnia trzeba juz bylo poznawać kolejnych Kreteńczyków i następne tawerny. Pojechalismy na plaskowyż Lassithi, gdzie wjechalismy na pole, na którym rosly dziwne warzywa (są na zdjęciu), które nie wiem jak się nazywają po polsku (trochę przypominają karczochy, ale mają ostre liscie), natomiast po grecku nazywają się adzinara. I tam, na bagażniku pick-upa jedlismy liscie i kwasno-gorzkie serca tych warzyw, popijając (w sensie wszyscy oprócz mnie oczywiscie) niesmiertlenym raki.
Po dwóch godzinach stania w polu pojechalismy do kolejnej tawerny (gdzieżby indziej) i potem do kolejnej. Potem - ku nieukrywanemu żalowi Wojtka i Harry'ego - zażądalam, żeby mnie odwieźć do domu (byl już późny wieczór).
W sobote udalo nam się powylegiwać na plaży, a nawet wypożyczyć quada (zwanego po grecku maciorą...) i pojechać do jaskini, w której byla kapliczka. Niestety ja do jaskini nie weszlam, bo lataly tam nietoperze i pomimo usilnych starań i kilkakrotnych prób wejscia wgląb, moje nogi same zawracaly... Myslę, że to Witus nie chcial tam wchodzić ;). Wszedl za to Wojtek i fotograficznie udokumentowal istnienie owej kapliczki.
W niedzielę wraz z Harrym i jego Marią pojechalismy oglądać dzialkę ziemi, na której mają powstać apartamenty, a także zjesc pyszne swieże rybki, które Harry wraz z wlascicielem tawerny, o wyglądzie popa, z dlugasną brodą, wlasnoręcznie wybieral.
A potem znowu kolejne tawerny... Takiego maratonu knajpowego to dawno nie doswiadczylam.
W poniedzialek pojechalismy już do Heraklionu, bo samolot mielismy we wtorek o 7 rano i ciężko byloby się dostać na lotnisko z miejscowosci gdzie mieszkalismy, a nie chcielismy zrywać Harry'ego. Przy okazji zwiedzilismy Knossos, czyli zespól palacowy króla Minosa, a potem odkrylismy urocze kino, w pięknym starym stylu, cale w drewnie. Kino nas zachwycilo, obejrzelismy tam najnowszy hit czyli Anioly i Demony (i uważam, że jednak jest to o wiele lepszy film niż Kod Leonarda da Vinci).
Po nocy w hoteliku w Heraklionie (dla mnie nieprzespanej, bo po pierwsze maly mnie okrutnie kopal, a po drugie mialam paranoję, że zaspimy i nie wstaniemy na 5, więc się budzilam co 20 minut) pojechalismy na lotnisko i wrócilismy do naszej codziennosci - ja prosto do pracy, a Wojtek do szkoly.
Doswiadczylismy niesamowitej kretenskiej goscinnosci, na pewno dlatego, że przedstawial nas Zorba we wlasnej osobie, ale bylo to bardzo folklorystyczne przeżycie :). Jak zwykle zapraszam do obejrzenia zdjęć w nowym albumie.