czwartek, 14 października 2010

U nas powolutku

U nas powolutku, po malutku. Zamiast polecieć do Londynu na ślub przyjaciółki, zostaliśmy w domku z powodu tzw. awarii przyszłej mamy, czyli mnie :). Na szczęście wszystko jest ok, skończyło się na strachu i odpoczywaniu. Byłam tydzień na zwolnieniu, jutro wracam do pracy, natomiast jeśli - oby - tym razem nic nie wyskoczy, to 30.10 wybieramy się do Polski na Wszystkich Świętych.

Tymczasem Witoldino wypuścił szóstego już zęba - wreszcie na górze będzie symetrycznie, bo to prawa dwójka, dotychczas wyszczerzał 3 górne guficzkowe zęby. Na dole na razie bez zmian - od pół roku ma wciąż tylko dwie jedyneczki, które wyszczerza kiedy nas straszy :). Poza tym ma katar, co jest dość uciążliwe, bo bidulek nie może oddychać przez nos, a przy próbie wyciągania mu gilasów z nosa za pomocą specjalistycznego urządzenia zwanego fridą wije się jak wąż i wrzeszczy jak zarzynane zwierzę... Cóż, ponoć katar tak czy śmak trwa tydzień, jakoś się przemęczymy.

Tyle u nas, poza tym spokojnie. Jest trochę nowych zdjęć.

wtorek, 21 września 2010

Wycieczka nad jezioro Trichonida

W sobotę rano Witul zerwał mnie przed siódmą. Niedługo potem wstał Wojtek i stwierdził, że nie ma co siedzieć w domu - jedziemy na wycieczkę. Wymyślił, że pojedziemy na wyspę Lefkadę - to aż 400 km. Miałam co prawda wątpliwości, ale ustaliliśmy, że najwyżej zatrzymamy się wcześniej, ale ruszamy w tamtym kierunku. Po śniadanku i spakowaniu wreszcie wyruszyliśmy. Witul akurat odpadł i spał sobie grzecznie w samochodzie przez niemal 200 km. Akurat dojechaliśmy do mostu Rio-Antirio, który łączy Peloponez z Grecją lądową. Obok mostu kursuje również (tańszy) prom. Zdecydowaliśmy się popłynąć promem, aby dać Witulowi odsapnąć i się rozprostować. Na drugiem brzegu ruszyliśmy do Messolongi, gdzie zjechaliśmy do knajpy rybnej, którą odkryliśmy niemal dwa lata temu podczas wycieczki z moimi rodzicami. Zjedliśmy tam obiad i ruszyliśmy dalej. Witul zaczął trochę jęczeć i choć pomagało puszczenie "Fasolek" (piosenki dla dzieci, jakby ktoś nie wiedział), to zdecydowaliśmy, że nie bedziemy jechać kolejnych 150 km. Wojtek znalazł na GPSie jezioro. Na stacji beznynowej potwierdziliśmy, że rzeczywiście istnieje (kiedyś na Peloponezie szukaliśmy długo i namiętnie jeziora, które widniało zarówno na mapie jak i na GPSie, ale okazało się, że jest wyschnięte, i to od jakiś 50 lat...) i zjechaliśmy w tym kierunku. Udało nam się znaleźć przytulny hotel i - jadąc dalej wyboistą drogą - przepiękną bezludną plażę. Byliśmy zachwyceni - ciepła, krystalicznie czysta słodka woda, cicha, spokojna plaża (bez petów!), nikogo oprócz nas. Po prostu raj! Na plaży spędziliśmy czas do jakieś 18, potem pojechaliśmy do hotelu. Wieczorkiem zjedliśmy kolację na tarasie i ja padłam, a Wojtek jeszcze oddawał się lekturze.
Następnego dnia znów pojechaliśmy na "naszą" plażę. Ok. 12.30 kiedy Witulowi zaczęło już lecieć oko ruszyliśmy w trasę powrotną. Tym razem jechaliśmy trasą krajobrazową - czytaj: milion zakrętasów, agrafki i przepaście pod kołami. Ale widoki cudowne! Co prawda 40 km przejechaliśmy w ponad godzinę, ale warto było. Wracaliśmy również promem i dalej autostradą do domu.

Warto się było spontanicznie wybrać, było pięknie i cudownie i z dumą ogłaszam, że nasz syn zachowywał się naprawdę przyzwoicie - wszelkie jęki były szybko uciszane przez "Fasolki" ;).
Jak zawsze zapraszamy do obejrzenia zdjęć (wrzuciłabym tu, ale blog mi komunikuje, że nie mam miejsca na zdjecia... - nie wiem czemu, chyba jednak jestem za mało techniczna...).

czwartek, 9 września 2010

Witul roczniak

20 sierpnia wreszcie nadszedł czas urlopu i wybraliśmy się do Polski. Dolecieliśmy bez przeszkód, chociaż te nocne loty są koszmarne - więcej sie nie skuszę. Cały dzień rozbity, Witul marudnawy, a my z mamą nieprzytomne, bo nie zmrużyłysmy oka całą noc (tzn. mi się udało zdrzemnąć w samolocie z Witulem na rękach, ściśnięci jak sardynki w puszce). Popołudniu przyjechał do Wawy Wojtek i znowu (po 2,5 mscach) cała rodzinka była w komplecie :)! Wieczorem poszliśmy na taty urodzinowy obiad do Dzikiego Ryżu - było pysznie! Potem winko u rodziców, a potem to już padłam i zasnęłam snem głębokim.
W sobotę pojechaliśmy z Wojtkiem do Poznania i stamtąd od razu do naszego kochanego Bucharzewa. O godz.19.47 21 sierpnia świętowaliśmy rodzinnie (tylko my i ciocia Julitka, czyli mama chrzestna Witusia) ukończenie roczku - Jubilat był śpiący i marudny i przestraszyły go takie trąbki, zaczął ryczeć i w związku z tym kwadrans później już spał...
W Bucharzewie spędziliśmy 10 dni. W międzyczasie przyleciał Wojtka kolega Seit (z Kazachstanu), wybraliśmy się z nim do miasta sexu i biznesu, czyli Sierakowa (a jakże ;)), zwiedziliśmy Muzeum Opalińskich i widzieliśmy wystawę pięknych fotografii z Pojezierza Sierakowskiego.
W sobotę 28.08 odbyła się huczna impreza z okazji urodzin Witula, licznie stawiła się rodzina i znajomi, było ponad 30 osób - bardzo wszystkim dziękujemy za przybycie. Witul został obsypany prezentami! Jedzenie było pyszne, atmosfera miła, nawet pogoda dopisała, więc było fantastycznie :).
We wtorek zjechaliśmy z Bucharzewa do Poznania, żeby Wojtek mógł pomóc mamie, a ja rozerwać się "w mieście" ;). Spotykałam się ze znajomymi i spędzałam miło czas. Zdecydowanie za szybko nadszedł weekend, w sobotę jeszcze wyskoczyliśmy do Uniejowa, gdzie obejrzeliśmy zamek i kąpaliśmy się w basenie solankowym (Wituś był zachwycony). Po powrocie pakowanie i w niedzielę o 6 rano busik do Berlina. W Atenach wylądowaliśmy z lekkim opóźnieniem po 17-tej i cały wieczór spędziliśmy na ogarnianu domu i dopieszczaniu kotów i (pozostałych przy życiu) ryb...
A od poniedziałku znowu praca, którą osładza pewna fantastyczna wiadomość - kmwtw :) *.

Aha, jest mnóstwo zdjęć - dwa nowe albumy - z pobytu w Polsce i oddzielnie z Witusiowej imprezy - jak zwykle  zapraszamy do oglądania!


* Kto ma wiedzieć ten wie...

wtorek, 17 sierpnia 2010

Chorutek :(

Wczoraj po porannej drzemce Witulin obudził się z gorączką 38 stopni. Podałam mu lek przeciwgorączkowy, który pomógł doraźnie. Był taki troszkę niewyraźny, ale zdecydowałyśmy, że lepiej żeby pojechać z nim na wzgórze Likavitos, które chciałam pokazać naszemu gościowi, niż się kisić w domu, gdzie Witul jak jest marudny marudzi jeszcze bardziej. I rzeczywiście, wycieczka go zainteresowała, z zaciekawieniem oglądał widoki i piękną panoramę Aten oraz asystował w zdejmowaniu flagi (zapraszam do obejrzenia zdjęć). Po przyjechaniu do domu za to zdecydowanie mu sie pogorszyło. Od godziny 21 marudził, pokładał się, jęczał, ale spać nie chciał. O 23 dostał czopek przeciwgorączkowy, bo temperatura przekroczyła 38,5 stopni. Mój mały synek, ciepły jak piecyk wieszał się na mnie, pokładał, płakał, ale nie mógł zasnąć, bidulinek. Tak bardzo mi go było szkoda, bezsilność jest okropna! Schładzałam go letnią kąpielą, poiłam, nosiłam na rękach, cudowałam. Pomogło w końcu przeczytanie wszystkich dostępnych w domu książeczek Witulowych i głaskanie po spoconej główce - przed północą wreszcie zasnął. Niestety o 2 w nocy obudził się z płaczem i wysoką gorączką - ponad 39 stopni. Żadnych innych objawów poza temperaturą - w końcu o 3 dałam kolejny czopek. Po jakiś 10 minutach Wituś poczuł się lepiej i zdecydował, że idzie się bawić. Sam zszedł z łóżeczka i na dwóch nogach powędrował do salonu... ja lekko zdziwiona za nim... W końcu odpadł przed czwartą nad ranem. Kiedy wstawałam do pracy miał już główkę chłodną. Obudził się dopiero przed dwunastą w poludnie - ze świeżymi oczkami i bez gorączki. Za to... z o wiele dłuższymi zębami! Wiem, że to brzmi trochę głupio, ale jeszcze wczoraj górne jedynki ledwo wystawały poza dziąsełka, a dziś urosły o kilka milimetrów - czy to możliwe, że gorączka była od tego? Słyszałam o gorączce przy przebijaniu się ząbków, ale przy rośnięciu już tych, które się przebiły poza dziąsła? Dziwne to - ale nie wiem jaka inna może być przyczyna tej gorączki. Może ewentualnie wchodzić w grę lekkie zatrucie, bo były też delikatne sensacje żołądkowe - choć na tyle lekkie, że gdyby nie gorączka nawet nie zwróciłabym na to uwagi...

Na chwilę obecną Witul jest trochę marudny, ale bez gorączki. Oby już nie wróciła!
Tymczasem zaczynam odliczać dni do wyjazdu - nie licząc dnia dzisiejszego (do końca pracy mniej niż godzina, to już jakby nic ;)) zostały raptem dwa dni! Uff, już się nie mogę doczekać!

środa, 11 sierpnia 2010

Sierpniowy Witul




Oto Wituś w koszulce kibica reprezentacji Anglii ;). Z okazji meczu Legia-Arsenal występował w niej w sobotę i widać dobrze obstawił ;). Więcej zdjęć w najnowszym albumie - zapraszam.
U nas już 4 zęby w niemal pełnej krasie (jest szczerba między dwoma górnymi jedynkami :D) i wiele kroczków dziennie. Wituś ćwiczy zapamiętale, chyba chce wszystkich rzucić na kolana jak przyjedziemy do Polski - no i oczywiście podeptać roczek. Chodzi coraz pewniej, jak traci równowagę to często kuca, a nie pada na pupę jak wcześniej. Kuca, odczekuje chwilę, podnosi się (bez żadnej trzymanki!) i idzie dalej :). 
Poza tym rozrabia okrutnie, tylko patrzy gdzie by tu coś zbroić, rozmontować, ewentualnie tak schować, żeby nikt nie znalazł (od dwóch tygodni szukamy małego pilocika do głośników - przepadł, Witul tak go dobrze schował, że się pewnie znajdzie przy okazji przeprowadzki...). I ma przy tym taki szelmowski wyraz twarzy - w oczach chochliki i przysięgam, że chichocze, najbardziej go śmieszy jak mu grożę palcem i mówię "Nu nu nu Wituś!". Wtedy po prostu pęka ze śmiechu. I pędzi tam, gdzi wie, że to usłyszy - np. podchodzi do dekodera i odwraca się z takim uśmieszkiem, bo już wie, że będzie grożenie paluszkiem. Oczywiście nie chcę go zawieść i mu grożę, a on pokłada się ze śmiechu :D.
Kolejną ulubioną czynnością, absolutnie pierwszą w rankingu ulubionych czynności, jest jedzenie. Nasze dziecko jest jak odkurzacz - pochłania wszystko. Jeśli tylko dostrzeże, że któraś z nas coś je, to z drugiego końca domu leci (na czworakach, bo mu się śpieszy, nie ma czasu na powolne kroczki, więc zasuwa z prędkością pershinga) i domaga się, żeby mu dać. I nie daj mu człowieku, to awantura! Ulubione przekąski - owoce, głównie brzoskwinie. Ale w zasadzie  wszystko się nada ;) - nasz niespełna roczny synek jadł już takie potrawy jak kalmary, ośmiornice, krewetki, łososia wędzonego itp itd. Wchodzi wszystko...
Czekamy już z utęsknieniem na urlop, na przyjazd do Polski, do naszego ulubionego miejsca :). Do zobaczenia  wkrótce!

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Pierwsze kroczki!!!


Oto Witul strzepujący sandała. Ale od początku. W sobotę 31.07 Wituś zrobił pierwsze dwa kroczki. W niedzielę sztukę powtórzył, zatem uznałam, że trzeba mu nałożyć butki na wyjście do knajpy. Takoż uczyniłam, jednak chodzenie w sandałach nie przypadło Witusiowi do gustu i co rusz próbował je strzepnąć raz z jednej, a raz z drugiej nogi. I w sandałach chodzić nie umie - czeka nas zatem nauka chodzenia w butach :). Ale jestem bardzo dumna z naszego synka, który na pewno już podepcze roczek - kto wie, może nawet w sandałach ;).

Z kolejnych newsów, to przebił się wreszcie czwarty ząbek na który czekałyśmy od tygodnia - pokazał się rożek górnej prawej jedynki :D. Poza tymi wstrząsającymi mym światem wiadomościami nic godnego uwagi się nie wydarzyło - zarówno w sobotę jak i w niedzielę pojechaliśmy na plażę, było jak zwykle gorąco, męcząco i fajnie ;). Witul pożeracz petów powoduje, że nie można go z oka spuścić - on ma jakiś radar, wykryje każdego peta w promieniu 100 m i natychmiast wsadza go do buzi celem przeżucia. Fuj! Tak że pilnowanie go oznacza rzucanie się co chwila skokiem pantery żeby zdążyć mu wyrwać wspomnianego peta przed wsadzeniem go do buzi...
Są nowe zdjęcia z tego weekendu, zapraszam do oglądania (strzeliłam też foty naszej nowej furze ;)).

poniedziałek, 26 lipca 2010

Witold Szach-mat i wyspa Kea

Wędrując po miasteczku Ioulida na wyspie Kei trafiliśmy na szachownicę rodem z Alicji z Krainy Czarów. Witusiowi się bardzo podobało, mnie również, na więcej zdjęć zapraszam do nowego albumu ;).
Zanim rozpocznę opowieść o szalonej sobocie, czyli urodzinowym wypadzie mamy i nas na Keę, chciałąm sie pochwalić, że od środy mamy już samochodzik - jak tylko go obfocę, to zamieszczę ;). Pierwsza trasa (poza przywiezieniem go z salonu pod dom) była właśnie w sobotę - 60 km do portu Lavrio. Zerwaliśmy się o 7 rano żeby dojechac na prom, który odpływał o 9.00. Do miasteczka wjeżdżałam na pełnym gazie o godzinie 8.57 pewna w zasadzie, że nie mamy szans zdążyć. Z piskiem opon podjechałam pod prom o godz. 9.01 i krzyknęłam do pana, który zaczynał już podnosić trap, czy na nas poczeka. Pan odkrzyknął, że ok, ale szybko, więc popędziliśmy po bilet (na drugi koniec olbrzymiego parkingu) i w biegu wyciągałam małego, wózek, torby, pakowałam Witula do wózka, i z wywieszonymi jęzorami pędząc przez parking wielkości boiska wpadłyśmy na prom. Zaczekali na nas i odpłynęliśmy o 9.05... ;)
Dopłynąwszy na wyspę zrobiliśmy rekonesans w miasteczku portowym, dowiedziałam się, że na porządną plażę lepiej pojechać autobusem. Poczekaliśy na greckiego pksa i pojechaliśmy na plaże w Otzias, gdzie byliśmy do 15. Następnie poszliśmy na urodzinowy obiad (sto lat, Mamo!)do knajpy i stamtąd znowu biegiem (ach ten timing) na autobus do głownego miasteczka - "stolicy" wyspy Ioulidy. Zeszłyśmy miasteczko - w takim upale, że masakra, żywego ducha nie było, tylko my smażąc się przemykałyśmy uliczkami. Trafiliśmy na cudowną szachownicę, która Witulowi bardzo przypadła do gustu, mnie również ;).
O 19.00 zjechałyśmy kolejnym autobusem do portu i po ostatnim jeszcze przekąpaniu się w morzu popłynęliśmy do Lavrio, a stamtąd już do domu. Witul urządził niesamowitą histerię, ale ponieważ wychodzi mu kolejna jedynka - tym razem górna prawa, to znowu jest biedny usprawiedliwiony. Ale cały dzień zachowywał się bardzo grzecznie i jeszcze pieruna mała (jak to mówi Wojtek) nie spał cały dzień, taki był zaobsorbowany i podekscytowany tym co dzieje. Padł dopiero w samochodzie i to na krótko i po dłuższej histerii zasnął w domu dopiero o 23. Za to dał mi pierwszy raz od dawien dawna pospać w niedzielę do 9.30 - hurra! ;)
Wycieczka była bardzo udana, choć na tyle męcząca, że niedzielę spędziliśmy w domu - odpoczywając, czyszcząc akwarium, wieszając firanki itp itd. ;). A tymczasem znów jest poniedziałek - czemu weekend zawsze mija tak szybko?