Trochę nowosci się wydarzylo, więc pozwolę sobie napisać update.
Po pierwsze Oliwka jest już po sterylce. W piątek wieczorem ją zawiozłam do weta, w sobotę w południe odebralismy. Była na zapleczu, w specjalnym pomieszczeniu i takiej jakby klatce (swoją drogą okropne miejsce, koty i psy w klatkach czekające na lub już po zabiegach). Jak nas zobaczyla, to się ożywiła, dała sie pogłaskać, obwąchała rozpoznając. No ale jak chcieliśmy ją wziąć (wetka: spokojnie, pod pachy przednie, nie będzie jej bolało) to rany boskie! Zaczęła SYCZEĆ (nasza malutka, łagodniutka Oliwka) i miauczeć i drapać i gryźć. Hmmmm. Mówię do wetki, żeby ona ją wzięła w takim razie i wsadziła do transporterka, a ona, że nie, lepiej żeby właściciel. Ok, trudno. Pogłaskalismy ją troszkę, w końcu podeszła do wyjścia z klatki. Pełna nadziei podstawiłam transporterek i panienka sama grzecznie do niego weszła. Zapytałam o kubraczek - nie, tutaj nie ma takich rzeczy - Grecy nie kupują kubraczków, usłyszałam. Na co powiedziałam zimno, że ostatniego kotka DOSTAŁAM w kubraczku po sterylce, gratisowo, i to nie za 100 euro tylko za 100 zł. No ale co zrobić, stwierdziłam, że zrobię sama. Po dojechaniu do domu i wyprodukowaniu kubraczka z bawełnianej ścierki do naczyń i długiej walce, żeby ją tam wsadzić (myślałam, żeby nie, ale się bardzo szwem interesowała), mielismy spektakl - Oliwka próbuje się wydostać z ubranka. No i, nie wiem jak, bo kubraczek miał cztery dziurki na łapy i był zawiązany na górze, ale po godzinie przeróżnych wygibasów, zdjęła go z siebie. Była przy tym tak zdenerwowana, że stwierdziłam, że daruję sobie jednak kubraczek.
Kolejną atrakcją było dawanie jej tabletki przeciwbólowej. Tjaaaa. Ja cała zgrzana, pokłóciliśmy się aż z Wojtkiem przy pierwszym razie, no ale po kilku próbach i ku rozpaczy małej, w końcu ją połknęła (podawanie jej w ulubionej konserwie na łyżeczce oczywiście nie dało rezultatu - konserwę wylizała, tabletki zostawiła). Po trzech dniach jednak doszlam już do wprawy (akurat kiedy tabletki się skończyly). Następnym punktem progamu bylo wyjęcie sobie szwów. Póki bylismy w domu w weekend, póty bylo ok. Poszlismy do pracy w pon. i popoludniu się okazalo, że z 7 szwów zewnętrznych zostaly 3 - pozostale Oliwa wyciągnęla zębami. Szynki telefon do weta i diagnoza - musi mieć nalożony kolnierz. No to my hop na skuterek i przeczesywanie miasta w poszukiwaniu otwartego sklepu dla zwierząt (po pierwsze byla już 19, a po drugie, to byl poniedzialek w srodku dlugiego weekendu - wtorek wolny). W koncu się udalo. Po powrocie do domu i nalozeniu jej kolnierza zacząl się cyrk. Aż wyjęlam kamerę. Oliwka chodzila tylem i w ogóle próbowala zrobić wszystko, żeby kolnierz zdjąć. W przeciewieństwie do kubraczka, tym razem jej się nie udalo. Już dwa dni w nim jest, wspólczuję jej bardzo (muszę jej trzymać miseczkę z jedzeniem, bo inaczej nie daje rady zjesc, no i bidulinka nie może się umyć:( Ale nie zaryzykuję zdjęcia kolnierza, bo jak będzie wiedziala co ją czeka, to potem nie da go sobie wlożyć ponownie).
No i z atrakcji jeszcze - w poniedzialek wieczorem bylismy pierwszy raz w klubie, na zaproszenie Wojtka znajomych. Ja robilam za kierowcę i w ogóle szczerze mówiąc nie bardzo mi się chcialo tam być - niestey, spójrzmy prawdzie w oczy, okres balowania po klubach dla mnie nieodwolalnie minal... No ale bylimy - ciemno, smród papierosów, glosno i bijące po oczach swiatla (w sensie albo ciemno albo laserem po oczach). Nie, no ja już jestem za stara na takie atrakcje. Dlugo nie zabawilismy, tanczylismy doslownie chwilę, no i po powrocie do domu, nastpęnego ranka okazalo się, że... nie mam komórki. Niestety ktos w klubie byl uprzejmy przywlaszczyć sobie mój telefon. Od razy zadzwonilismy na mój numer, telefon wylączony, w klubie oczywiscie też nikt nie znalazl - bye bye my Nokia.... Tak więc mam nowy numer - zainteresowanym podaję indywidualnie :)
I na koniec bardziej optymistyczny akcent - wczoraj byl dzień wolny, greckie swięto narodowe OCHI, czyli NIE - na pamiątkę tego, jak Grecy powiedzieli "nie" Mussoliniemu (mimo faszystowskiego rządu Metaxasa nie dolączyli do państw Osi). My za to mielismy dzień DYNI. Zakupilismy wczesniej dynię, ja pogrzebalam w necie w poszukiwaniu przepisów co by z takową dynią zrobić, no i wykonalam: dżem dyniowo-jablkowy (pyyyycha), na obiad gulasz kurczakowo-dyniowy i na kolację zupę dyniowa z prażonymi pestkami dyni. Uffff :) I tak stworzylismy naszą malą swiecką tradycje - co roku 28 października, w dzień wolny, będziemy gotowali potrawy z dyni ;)
PS. Są nowe zdjęcia - Oliwki po zabiegu oraz z naszego niedzielnego wypadu na tamę na jeziorze Maratonas (czyli tam skąd Ateny czerpią wodę pitną) i na plażę (spacer). Bylismy też w pobliskiej knajpie o wdziecznej nazwie Argentina, o wyglądzie hali/stolówki, ale za to z takim jedzeniem, że już się nie dziwilam, że ludzi full.
środa, 29 października 2008
czwartek, 23 października 2008
Nowe tablice...
Po czterech miesiącach pobytu i co najmniej dwóch zalatwiania różnych papierów nadszedl czas, żeby wybrać się po nowe tablice rejestracyjne. Powiedziano mi, ze mam pojechać do KTEO, czyli miesjca, gdzie robiony jest przegląd samochodu, mierzona ilosc wydalanego dwutlenku węgla itp. Następnie, po otrzymaniu papieru stamtąd, należy udać się do Ministerstwa Transportu i Komunikacji, gdzie wydadzą nowy dowód rejestracyjny i tablice. Brzmialo nieźle. Zerwalam się bladym switem i o 8 rano wyruszylam. Troszkę poblądzilam, ale w końcu trafilam. Zaplacilam wymagane 50 euro, po czym okazalo się, że skoro mam samochód na ropę, to muszę stanąć w najdluższej kolejce, czyli tam gdzie autokary, taksówki i ciężarówki. Bo w Grecji samochody osobowe (poza taksówkami wlasnie) są tylko na benzynę. Ok, odstalam swoje, w końcu wjechalam do warsztatu. Wszystko posprawdzali po czym pan zacząl szukać czegos pod maską. Szuka, szuka, wzywa drugiego pana. Po chwili szukają już trzej. W końcu jeden z nich pyta mnie o numer czegos. Nie zrozumialam o co chodzi, w końcu domyslilam się - chodzi o numer silnika. Nie mogą go znaleźć, a w dokumentach jest podany tylko numer nadwozia (i tak oto nauczylam się dwóch nowych slów po grecku - silnik i nadwozie). Wiedzialam już niestety, że numer silnika jest nienamierzalny - to samo przeszlam podczas przeglądu w Urzędzie Celnym. Po pól godzinie poszukiwań panowie rozlożyli ręce i powiedzieli, że nie da się znaleźć owego tajemniczego numeru i że wydadzą mi dokument, i owszem, ale bez numeru silnika. I żebym powiedziala w Ministerstwie, że się go "nie da" znaleźć. Dobra, myslę sobie, niech już mi dadzą ten dokument. Z dokumentem udalam się (na szczęscie zaraz obok) do Ministerstwa. Odstalam swoje w kolejce, po czym zostalam zmieszana z blotem, przez staruszka (który nie wiem, co robil jeszcze przy okienku, bo jedną nogą to już chyba stal w grobie), który niemalże rzucil mi papierami w twarz, krzycząc, że on już ma dosyć ludzi, którzy przychodzą bez numeru silnika. Usilowalam wytlumaczyć, że ani pan w Urzędzie Celnym, ani panowie w KTEO nie mogli tego numeru znaleźć i czy nie wystarczy numer nadwozia. Staruszek pogardliwie prychnąl, kazal mi pojechać do warsztatu Peugeota, bo tam może znajdą numer i zbyl mnie machnięciem ręki (dobrze w sumie, że mnie nie pobil). Najpierw się zalamalam, a potem się wscieklam. Dwa miesiące zalatwiania, 50 euro za przegląd i co?!? Zadzwonilam do Wojtka, który kazal mi zdjąć pokrywę od silnika. Jaaaasne. Podjechalam zatem znów do panów w KTEO, którzy zdaje się mieli mnie już serdecznie dosyć i na moją sugestię zdjęcia plastikowej pokrywy silnika, bo być może tam ukrywa się nieuchwytny numer, powiedzieli, że oni nie są mechanikami i nie robią takich rzeczy. I wtedy trafil mnie szlag. Zlapalam za pokrywę na oczach zdumionych panów, zdjęlam ją i magicznie odnalazlam numer. Panowie zastanawiali się jeszcze co prawda czy to na pewno ten, ale kiedy histerycznym tonem zaczelam krzyczeć, że innego nie ma i niech mi natychmiast wpiszą ten numer w papierach, stwierdzili chyba, że zaczynam być niebezpieczna dla otoczenia i czym prędzej wpisali ówże numer. Potem już tylko wrócilam do Ministerstwa (ale już nie do przerażającego staruszka), odstalam kolejne pól godziny i w końcu, po tym jak pani spisala już wszystko (ręcznie oczywiscie, żeby nie bylo, w sumie to moglam sobie sama ten dowód rejestracyjny wystawić), dostalam upragnione tablice... Po raptem trzech godzinach i niemal wylewie mam nowe tablice i nowy, odręcznie nabazgrany, grecki dowód rejestracyjny. Chyba jeszcze o nic nigdy tak dlugo nie walczylam... Teraz już tylko muszę zaltwić ubezpieczenie, wyrwać z gardla polskiemu ubezpieczycielowi pieniądze za niewykorzystany okres ubezpieczenia, zalatwić sobie książeczkę benzynową... Ale to juz nic w porównaniu z tym co przeszlam.
środa, 22 października 2008
Zapylona wiatrem
Parę dni temu koleżanka z pracy, przy okazji jakies rozmowy wspomniala, że jej suczka jest w urojonej ciąży. Uciekla im byla w lato i kiedy powrócila, córa marnotrawna, dostala dwa zastrzyki na pozbycie się ewentualnego rezultatu wycieczki. Niemniej jednak brzuch jej zacząl rosnać, więc wlasciele zabrali ją na rentgena. Na zdjęciu byla widoczna jakas malutka kreska - na tyle malutka i niewyraźna, że nie bylo wiadomo, czy to może kręgoslupik potomka. Wet zdecydowal, że zrobi drugi zdjęcie. Na drugim zdjęciu kreseczka zniknęla i nie bylo nic. Padl zatem werdykt - zapylona wiatrem (tak po grecku nazywa się ciąża urojona). Sunia wrócila do domu, a brzuch jej nadal rósl. Szorowala nim już po ziemi, podczas gdy lekarz uspokajal, "że to minie". I rzeczywiscie, minelo. Jak ręką odjąl, zaraz potem jak urodzila jednego, drugiego, trzeciego... szesc szczeniaków! Niebezpieczny ten wiatr, co ją zapylal...
Koleżanka, wykończona niespodziewanym, calonocnym porodem, zalamana liczbą szesciu szczeniąt (co z nimi teraz zrobić? Czy znajdą sie chętni?), rozważala podrzucenie prezentu weterynarzowi, który tak swietnie ocenil sytuację. Nie zdecydowala się jednak... Liczy na kolejny cud.
Koleżanka, wykończona niespodziewanym, calonocnym porodem, zalamana liczbą szesciu szczeniąt (co z nimi teraz zrobić? Czy znajdą sie chętni?), rozważala podrzucenie prezentu weterynarzowi, który tak swietnie ocenil sytuację. Nie zdecydowala się jednak... Liczy na kolejny cud.
czwartek, 16 października 2008
Moja edukacja ;)
Znajdując krótką chwilę przed rozpoczęciem targów (od jutra do pon. wlącznie, codziennie do 20...), zanim pojadę zaraz rozkladać stoisko, chcę szybko opisać moje wczorajsze przeżycia. Otóż, jak wspominalam poprzednio, wczoraj rozpoczęlam moją "continuing education" jak to się tu ladnie nazywa, czyli po prostu warsztaty takie jakby doksztalcające. Wybralam Book and Film Club, nie wiedząc co prawda jaki będzie dobór dziel, ale zakladając, że stawiając na dobre książki i filmy w zasadzie nie ma opcji wpadki. Dzien przed zajęciami dostalam maila informującego, że zaczynamy dyskusję od "Pokoju z widokiem". Wpadlam w lekką panikę, no bo jak to, zaczynamy? I infomują o tym dzień przed zajęciami - to jak ja mam to przeczytać (a wczesniej zdobyć tę książkę)? Napisalam do prowadzącej, która przyslala mi listę lektur, konstatując ze zdziwieniem, że powinnam ją byla dostać przy zapisach. No może i powinnam, ale Wojtek mi nie przyniósl :/ Na zajęcia pojechalam więc niezbyt przygotowana (udalo mi się przeczytać dwa rozdzialy z wersji elektronicznej książki dostępnej w Internecie), ale bardzo ciekawa tego co mnie czeka. Niestety, już na wstępie rozwiala się moja nadzieja na poznanie osób w zbliżonym do mnie wieku - w grupie mam 5 kobiet, wszystkie lat 40-50, przedstawiające się jako housewives, które chcą wreszcie cos zrobić dla siebie. Hmmm. Niemniej jednak zajęcia okazaly się być ciekawe, prowadząca jest po studiach w Anglii, zajmuje się literaturą brytyjską, dlatego lista lektur obejmuje dziela pisarzy z Wysp. A Room with a View, Atonement, Possesion: A Romance i Waterland (dwa ostatnie zupelnie mi nieznane, ale to dobrze, poznam cos nowego). Natomiast z ciekawostek - przy wprowadzaniu do tematu, prowadząca odwolala się do wczesniejszych twórców, klasyków z XIX wieku, nie tylko brytyjskich, ale ogólnie. No i wszyscy wymieniali, począwszy od Jane Austin przez Zolę, Balzaka, do Dostojewskiego i Tolstoja oraz paru innnych. I Anastasia (prowadząca) mówi: i jeszcze ten pisarz, co napisal o tym rozbitku, co na wyspie mieszkal, nie pamietam ani tytulu książki ani jego nazwiska.No to ja, że Daniel Defoe "Robinson Cruzoe", ona że, a tak, to taki malo znany pisarz. Na co ja oczy i mówię, że jak to, no my w Polsce, to czytamy Robinsona w podstawówce (chyba jakos w ósmej klasie, tak mi się wydaję, no czyli obecne gimnazjum). Na co ona oczy, że jak to i co jeszcze czytamy. Na co ja, że w liceum to czytamy w zasadzie wszystkich wymienionych uprzednio klasyków. Na co wszystkie obecne niemal pospadaly z krzesel nie wierząc wlasnym uszom. Z kolei ja nie moglam się nadziwić ich zdziwieniu. Okazalo się, że program greckich szkól (i chyba nie tylko greckich) jest tak okrojony, że mlodziez nie czyta ŻADNEJ książki w calosci (nawet ojczystych pisarzy), wszystko jedynie w fragmentach, a o kanonie lektur klasyków już w ogóle nie ma mowy. Panie dopytywaly mnie czy chodzilam do "normalnej" szkoly, czy może jakies dla wybitnie zdolnych, haha. Zapewnilam je, że choć moje liceum zalicza się do dobrych, to na pewno jest ono "normalne" :) Czyli jednak polski poziom edukacji, przynajmniej w teorii jest naprawdę wysoki. W każdym razie po tej sytuacji jestem postrzegana jako swoisty ewenement. Myslę, że zajęcia będą ciekawe. Tymczasem do przyszlych zajęć muszę przeczytać książkę, co mam nadzieję, że w nawale obowiązków i braku weekendu mi się jakos uda. Odezwę się jak ów nawal minie :)
wtorek, 14 października 2008
Trzęsienie ziemi i morze papierów
Rzadko ostatnio mam czas pisać - dużo roboty, sporo też jestem poza domem, a w biurze, niestety, nie mam czasu na blogowanie, bo co się pojawię, wracając z kolejnych targów, to czeka na mnie wciąż powiększająca się sterta dokumentów... Zaczynam się czuć jakbym pływała w morzu papierów raz po raz próbując się wynurzyc i złapać oddech...
Zresztą wraz z końcem gości i końcem lata nie ma już za bardzo o czym opowiadać - życie płynie ustalonym już torem, bez wycieczek i sensacji. Z nowości to brałam udział w targach sprzętu wojskowego, 5 dni w otoczeniu czołgów i myśliwców :) Nie było to jednak zbyt pasjonujące, bo siedziałam sama na stoisku, przyjmując od czasu do czasu interesantów, zaś w międzyczasie nudząc się jak mops.
Z ciekawostek, to dziś w nocy było trzęsienie ziemi o mocy 5,5 stopnia, z epicentrum niedaleko Aten, na Ewii. Tymczasem my, wstyd się przyznać, nic nie poczuliśmy, bo spaliśmy jak zabici - trzęsienie miało miejsce o 5 rano. Muszę wierzyć na słowo, bo przespałam, czemu dziś w pracy wszyscy się niepomiernie dziwowali. Mnie z kolei dziwi to, że koty mnie nie obudziły, ale widocznie są równie wyluzowane jak my :)
Poza tym jutro rozpoczynam swoją edukację w tej samej szkole co mój szanowny małżonek, ale na kursie wieczorowym - takie seminaria Literatura i Film, raz w tygodniu. Ciekawa jestem bardzo, mam też nadzieję na zapoznanie towarzystwa bliższego mi wiekiem i zainteresowaniami. Oczywiście w pierwszej wolnej chwili (która może nastąpić dopiero za czas jakiś, bo w piątek znów zaczynam upojne targi - bye bye weekend) zdam relację. Tymczasem pozdrawiam rzesze czytelników :))
Zresztą wraz z końcem gości i końcem lata nie ma już za bardzo o czym opowiadać - życie płynie ustalonym już torem, bez wycieczek i sensacji. Z nowości to brałam udział w targach sprzętu wojskowego, 5 dni w otoczeniu czołgów i myśliwców :) Nie było to jednak zbyt pasjonujące, bo siedziałam sama na stoisku, przyjmując od czasu do czasu interesantów, zaś w międzyczasie nudząc się jak mops.
Z ciekawostek, to dziś w nocy było trzęsienie ziemi o mocy 5,5 stopnia, z epicentrum niedaleko Aten, na Ewii. Tymczasem my, wstyd się przyznać, nic nie poczuliśmy, bo spaliśmy jak zabici - trzęsienie miało miejsce o 5 rano. Muszę wierzyć na słowo, bo przespałam, czemu dziś w pracy wszyscy się niepomiernie dziwowali. Mnie z kolei dziwi to, że koty mnie nie obudziły, ale widocznie są równie wyluzowane jak my :)
Poza tym jutro rozpoczynam swoją edukację w tej samej szkole co mój szanowny małżonek, ale na kursie wieczorowym - takie seminaria Literatura i Film, raz w tygodniu. Ciekawa jestem bardzo, mam też nadzieję na zapoznanie towarzystwa bliższego mi wiekiem i zainteresowaniami. Oczywiście w pierwszej wolnej chwili (która może nastąpić dopiero za czas jakiś, bo w piątek znów zaczynam upojne targi - bye bye weekend) zdam relację. Tymczasem pozdrawiam rzesze czytelników :))
piątek, 3 października 2008
Z Mamą :)
Co za tydzień szalony... W sobotę okazalo się, że strajk się skończyl i spokojnie mogę jechać. Rano zerwalismy się ogarnąć trochę mieszkanie po wyjeździe gosci, a przed przyjazdem mojej mamy. Na lotnisko zamierzalam wyjsc o 10. Jednak za 20 przyszedl sms, że mama już wylądowala. W poplochu chwycilam torebkę i nie wypiwszy nawet herbatki, nie mówiąc o zjedzeniu czegokolwiek popędzilam. I tak pędząc nagle na autostradzie mną rzucilo. Natychmiast zjechalam na pobocze, wysiadlam i... ze zgrozą spostrzeglam pękniętą oponę. Ale nie tylko pękniętą - ona doslownie wybuchla i rozpadla się na strzępy! A ja w drodze po mamę... Najpierw zadzwonilam do niej, żeby podać adres i jak dojechać autobusem+taksówką, potem do ubezpieczyciela, który radosnie powiadomil mnie, że skoro jestem na autostradzie to sciągnąć stamtąd może mnie tylko obsluga autostrady, a oni dopiero mogą wyslać lawetę na najbliższy zjazd. Zadzwonilam zatem na numer ratunkowy, przyjechal mily pan, nawet mówiący po angielsku (czy w Polsce ktos z obslugi autostrady mówi po ang? Chyba wątpię...), obstawil mnie pacholkami i mrugającymi lampkami i tak sobie razem czekalismy na lawetę. Przyjechala, zwiezli mnie z autostrady, tam już czekala druga, z assistance, która spowrotem mnie zawiozla na autostradę, bo zaraz obok, gdzie wybuchla mi opona byl zjazd na rest area z serwisem. Nie wiem w sumie czemu pierwsza laweta nie mogla mnie tam zawieźć, byloby dużo szybciej, no ale takie przepisy - oni muszą mnie zabrać z autostrady, po to żeby następni mogli mnie na nią zawieźć... Opony (obie przednie, bo ponoć muszą być takie same) zostaly wymienione i po raptem 3 godzinach pojechalam do domu, do któego w międzyczasie zdążyla już dotrzeć moja mama. Glodna bylam tak, że malo trupem nie padlam, bo przecież myslalam, że wyskakuję na chwilkę odebrać mamę i wrócimy na sniadanko. No, spóźnione sniadanko zjadlam po 13 i zaraz ruszylysmy w drogę do Kavali (700 km). Przy każdym trząsnięciu samochodu drżalam - balam się powtórki z rozrywki. Ale jakos się udalo i przed 21 zajechalysmy do hotelu. Po krótkim rekonesansie padlysmy jak zabite.
Następnego dnia caly dzień spędzilysmy na targach, w międzyczasie jedząc lunch z Bulgarami i Serbami, którzy częstowali nas rakiją (brrrrrr). I tak siedzialysmy do 22, po czym wybralysmy się na szybką kolację (przepyszna osmiornica i kotleciki z cukinii), no i znów spać. Na szczęscie w poniedzialek targi zaczynaly się o 17, więc po późniejszym sniadaniu postanowilysmy pojechać do pobliskiej miescowosci Keramoti, a stamtąd statkiem na Thassos - raptem pól godzinki. Na Thassos wspięlysmy się do starożytnego teatru, a następnie, wobec ladnego sloneczka, namówilam mamę na kąpiel w morzu, zamykającą sezon. No, troszkę się trzęslysmy z zimna, nie powiem, byl w sumie 29 wrzesnia, i to by bylo na tyle w tym roku, jak sądzę. Ale sezon zamknęlysmy kąpięlą na Thassos, więc fajnie. Potem bylysmy baaaardzo orzeźwione :) Oczywiscie zglodnialysmy, zjadlysmy pyszny obiadek i już trzeba bylo wracać. Drugą polowę dnia spędzilysmy na targach i znowu po tej 22 padlysmy nieprzytomne. We wtorek trzeba bylo wracać, po porannym spotkaniu biznesowym, wreszcie ruszylysmy w poludnie. Na obiad i zwiedzanie zatrzymalysmy się w starozytnym miescie Dion, u stóp Olimpu, ważnym miejscu i jednaym z największych ówczesnych miast starożytnej Macedonii. Sam Aleksander Wielki wyprawial tam igrzyska i ceremonie podziękowania za zwycięstwa, skladając ofiary Zeusowi Olimpijskiemu. Bylysmy pod wrazeniem ogromu miasta (czy raczej jego pozostalosci) - biorąc pod uwagę fakt, że odslonieta jest dopiero jakas polowa, a i tak chodzenia jest póltorej godziny, no to naprawdę robi wrażenie.
Zaintersowani mogą zobaczyć to na zdjęciach. Po zwiedzaniu ruszylysmy w dalszą drogę. Do Aten zajechalysmy przed 22.
A teraz ja chodzę do pracy, a moja kochana mama robi mi porządki, rozpieszcza pysznymi obiadami i w ogóle się zastanawiam co zrobię jak wyjedzie - do wygody czlowiek się szybko przyzwyczaja :)
Jutro sobota, pewnie się gdzies wybierzemy (uzależniamy od pogody), w niedzielę ostatni wypoczynek, od poniedzialku zaczynam harówkę na targach. Nie wiem jak przeżyję, tydzień, od 9 do 22... I mama mi wyjedzie :( No ale na szczescie jeszcze mamy ten weekend.
Następnego dnia caly dzień spędzilysmy na targach, w międzyczasie jedząc lunch z Bulgarami i Serbami, którzy częstowali nas rakiją (brrrrrr). I tak siedzialysmy do 22, po czym wybralysmy się na szybką kolację (przepyszna osmiornica i kotleciki z cukinii), no i znów spać. Na szczęscie w poniedzialek targi zaczynaly się o 17, więc po późniejszym sniadaniu postanowilysmy pojechać do pobliskiej miescowosci Keramoti, a stamtąd statkiem na Thassos - raptem pól godzinki. Na Thassos wspięlysmy się do starożytnego teatru, a następnie, wobec ladnego sloneczka, namówilam mamę na kąpiel w morzu, zamykającą sezon. No, troszkę się trzęslysmy z zimna, nie powiem, byl w sumie 29 wrzesnia, i to by bylo na tyle w tym roku, jak sądzę. Ale sezon zamknęlysmy kąpięlą na Thassos, więc fajnie. Potem bylysmy baaaardzo orzeźwione :) Oczywiscie zglodnialysmy, zjadlysmy pyszny obiadek i już trzeba bylo wracać. Drugą polowę dnia spędzilysmy na targach i znowu po tej 22 padlysmy nieprzytomne. We wtorek trzeba bylo wracać, po porannym spotkaniu biznesowym, wreszcie ruszylysmy w poludnie. Na obiad i zwiedzanie zatrzymalysmy się w starozytnym miescie Dion, u stóp Olimpu, ważnym miejscu i jednaym z największych ówczesnych miast starożytnej Macedonii. Sam Aleksander Wielki wyprawial tam igrzyska i ceremonie podziękowania za zwycięstwa, skladając ofiary Zeusowi Olimpijskiemu. Bylysmy pod wrazeniem ogromu miasta (czy raczej jego pozostalosci) - biorąc pod uwagę fakt, że odslonieta jest dopiero jakas polowa, a i tak chodzenia jest póltorej godziny, no to naprawdę robi wrażenie.
Zaintersowani mogą zobaczyć to na zdjęciach. Po zwiedzaniu ruszylysmy w dalszą drogę. Do Aten zajechalysmy przed 22.
A teraz ja chodzę do pracy, a moja kochana mama robi mi porządki, rozpieszcza pysznymi obiadami i w ogóle się zastanawiam co zrobię jak wyjedzie - do wygody czlowiek się szybko przyzwyczaja :)
Jutro sobota, pewnie się gdzies wybierzemy (uzależniamy od pogody), w niedzielę ostatni wypoczynek, od poniedzialku zaczynam harówkę na targach. Nie wiem jak przeżyję, tydzień, od 9 do 22... I mama mi wyjedzie :( No ale na szczescie jeszcze mamy ten weekend.
Subskrybuj:
Posty (Atom)