Co za tydzień szalony... W sobotę okazalo się, że strajk się skończyl i spokojnie mogę jechać. Rano zerwalismy się ogarnąć trochę mieszkanie po wyjeździe gosci, a przed przyjazdem mojej mamy. Na lotnisko zamierzalam wyjsc o 10. Jednak za 20 przyszedl sms, że mama już wylądowala. W poplochu chwycilam torebkę i nie wypiwszy nawet herbatki, nie mówiąc o zjedzeniu czegokolwiek popędzilam. I tak pędząc nagle na autostradzie mną rzucilo. Natychmiast zjechalam na pobocze, wysiadlam i... ze zgrozą spostrzeglam pękniętą oponę. Ale nie tylko pękniętą - ona doslownie wybuchla i rozpadla się na strzępy! A ja w drodze po mamę... Najpierw zadzwonilam do niej, żeby podać adres i jak dojechać autobusem+taksówką, potem do ubezpieczyciela, który radosnie powiadomil mnie, że skoro jestem na autostradzie to sciągnąć stamtąd może mnie tylko obsluga autostrady, a oni dopiero mogą wyslać lawetę na najbliższy zjazd. Zadzwonilam zatem na numer ratunkowy, przyjechal mily pan, nawet mówiący po angielsku (czy w Polsce ktos z obslugi autostrady mówi po ang? Chyba wątpię...), obstawil mnie pacholkami i mrugającymi lampkami i tak sobie razem czekalismy na lawetę. Przyjechala, zwiezli mnie z autostrady, tam już czekala druga, z assistance, która spowrotem mnie zawiozla na autostradę, bo zaraz obok, gdzie wybuchla mi opona byl zjazd na rest area z serwisem. Nie wiem w sumie czemu pierwsza laweta nie mogla mnie tam zawieźć, byloby dużo szybciej, no ale takie przepisy - oni muszą mnie zabrać z autostrady, po to żeby następni mogli mnie na nią zawieźć... Opony (obie przednie, bo ponoć muszą być takie same) zostaly wymienione i po raptem 3 godzinach pojechalam do domu, do któego w międzyczasie zdążyla już dotrzeć moja mama. Glodna bylam tak, że malo trupem nie padlam, bo przecież myslalam, że wyskakuję na chwilkę odebrać mamę i wrócimy na sniadanko. No, spóźnione sniadanko zjadlam po 13 i zaraz ruszylysmy w drogę do Kavali (700 km). Przy każdym trząsnięciu samochodu drżalam - balam się powtórki z rozrywki. Ale jakos się udalo i przed 21 zajechalysmy do hotelu. Po krótkim rekonesansie padlysmy jak zabite.
Następnego dnia caly dzień spędzilysmy na targach, w międzyczasie jedząc lunch z Bulgarami i Serbami, którzy częstowali nas rakiją (brrrrrr). I tak siedzialysmy do 22, po czym wybralysmy się na szybką kolację (przepyszna osmiornica i kotleciki z cukinii), no i znów spać. Na szczęscie w poniedzialek targi zaczynaly się o 17, więc po późniejszym sniadaniu postanowilysmy pojechać do pobliskiej miescowosci Keramoti, a stamtąd statkiem na Thassos - raptem pól godzinki. Na Thassos wspięlysmy się do starożytnego teatru, a następnie, wobec ladnego sloneczka, namówilam mamę na kąpiel w morzu, zamykającą sezon. No, troszkę się trzęslysmy z zimna, nie powiem, byl w sumie 29 wrzesnia, i to by bylo na tyle w tym roku, jak sądzę. Ale sezon zamknęlysmy kąpięlą na Thassos, więc fajnie. Potem bylysmy baaaardzo orzeźwione :) Oczywiscie zglodnialysmy, zjadlysmy pyszny obiadek i już trzeba bylo wracać. Drugą polowę dnia spędzilysmy na targach i znowu po tej 22 padlysmy nieprzytomne. We wtorek trzeba bylo wracać, po porannym spotkaniu biznesowym, wreszcie ruszylysmy w poludnie. Na obiad i zwiedzanie zatrzymalysmy się w starozytnym miescie Dion, u stóp Olimpu, ważnym miejscu i jednaym z największych ówczesnych miast starożytnej Macedonii. Sam Aleksander Wielki wyprawial tam igrzyska i ceremonie podziękowania za zwycięstwa, skladając ofiary Zeusowi Olimpijskiemu. Bylysmy pod wrazeniem ogromu miasta (czy raczej jego pozostalosci) - biorąc pod uwagę fakt, że odslonieta jest dopiero jakas polowa, a i tak chodzenia jest póltorej godziny, no to naprawdę robi wrażenie.
Zaintersowani mogą zobaczyć to na zdjęciach. Po zwiedzaniu ruszylysmy w dalszą drogę. Do Aten zajechalysmy przed 22.
A teraz ja chodzę do pracy, a moja kochana mama robi mi porządki, rozpieszcza pysznymi obiadami i w ogóle się zastanawiam co zrobię jak wyjedzie - do wygody czlowiek się szybko przyzwyczaja :)
Jutro sobota, pewnie się gdzies wybierzemy (uzależniamy od pogody), w niedzielę ostatni wypoczynek, od poniedzialku zaczynam harówkę na targach. Nie wiem jak przeżyję, tydzień, od 9 do 22... I mama mi wyjedzie :( No ale na szczescie jeszcze mamy ten weekend.