W srodę Wojtek pojechał do Polski serwisować samochód. Już jak jechał, to natrafił na blokady na autostradzie - protestujący rolnicy. Ale dało radę, trochę objazdów, czasem go przepuszczali, wyjechał z Grecji bez problemu. Natomiast w sobotę, czyli w planowanym dniu jego powrotu już nawet do Polski dotarła wiadomość o kompletnie zablokowanej przez rolników Grecji - główna trasa Thessaloniki-Ateny nieprzejezdna i zablokowane granice... A on ma wracać. W poniedziałek ma być w szkole i pracy, pytanie co robić.
Zadzwoniłam na policję na granicy, powiedzieli, że co 6 godzin na godzinę otwierają i wpuszczają czekających. Zdecydowaliśmy, żeby jechał, no bo to może potrwać i tydzień, a jego nie może tyle nie być. No i ruszył w sobotę wieczorem. W niedzielę rano dzwoni do mnie, że już jest w Budapeszcie, więc żebym obadała sytuację.
Zadzwoniłam na posterunek, a oni do mnie, że granica jest zamknięta (nie wiem jak to możliwe, żeby ROLNICY blokowali wjazd do kraju - paranoja jakaś), i że chodzą słuchy, że może otworzą o 22, a może nie . Zaczęłam wydzwaniać po posterunkach bardziej na zachód - zachód Macedonii i Albania. No i odkryłam, że jest otwarte jedno male przejście tam, z dala od głównej trasy. Wiec jakoś Wojtek wjedzie, ale potem będzie jechał zwykłymi jednopasmówkami, zamiast autostradą, która jest zamknięta.
Zadowolona, że chociaż tyle, że wjedzie spokojnie, czekalam na sygnal już z granicy. Niestety, ok. 18 Wojtek zadzwonil, że macedońscy rolnicy wzięli przykład z greckich i również byli uprzejmi zablokować drogi. Rzucilam się do mapy i okazalo się, że najbliższe przejscie jest 400 km dalej w Albanii, albo ewentualnie to glówne, o którym wiedzielismy, że jest zamknięte. Powiedzialam Wojtkowi, że nie ma innej możliwosci - MUSI przejechać jakos tamtędy. No i objeżdżał blokady polnymi drogami, których nie było na mapie, ani GPS ich nie widział, komunikując mi w międzyczasie, że jedzie przez jakies sady, ciemno jak w d... i on tylko ma nadzieję, że się trzyma dobrego kierunku. Się nastresowałam... Ale ok. 20 przejechał granicę grecką (tam, gdzie mu wynalazłam to małe przejście) i czekalo go 600 km jazdy bocznymi drogami, bo główna autostrada przecież zamknięta. Cholerni Grecy, jak nie rolnicy, to zamieszki, codziennie jakies demonstracje, strajki, protesty. Szczerze mówiąc, to im się w glowach poprzewracało - jakby u nas był taki socjal jak u nich (nie mówię o służbie zdrowia), to byśmy śpiewali z radości, a nie bez przerwy manifestowali.
W każdym razie, najważniejsze, że mąż mi dojechał, o 3 w nocy co prawda i spowodował u mnie zawał serca, bo zapukał mi do okna sypialni - tłumaczył, że nie wiedział, czy alarm nie jest włączony (zainstalowali go podczas jego nieobecności), ale co się wystraszyłam, to moje...
No i teraz, to ja już poproszę bez kolejnych sensacji...
poniedziałek, 26 stycznia 2009
piątek, 23 stycznia 2009
Szpitalny koszmar
Kto ma ochotę usłyszeć o moim koszmarze?
Czy widzę las rąk? No to opowiadam.
Dziś pojechałam odebrać wyniki do szpitala. Wydawałoby się, że to nie takie skomplikowane, prawda? Otóż nie. Miałam zrobionych 15 badań (o którym to traumatycznym doświadczeniu pisałam już wcześniej) - co się okazało: każde odbieram gdzie indziej. Latałam więc po schodach, piętrach, pokojach i okienkach, gdzie każdy miał mnie głęboko w d... Informacja gdzie można odebrać jakiś tam wynik była na zasadzie machnięcia ręką, że o tam. Więc szłam w tamtym kierunku, gdzie było 20 par drzwi, wiec gdzieś znów wchodziłam, żeby zapytać gdzie te wyniki i znowu słyszałam to samo, że o tam, w prawo.
Po godzinie łażenia, usiadłam zobaczyć co już mam. I odkryłam, że nie mam cytologii. Poszłam (po wielu poszukiwaniach) do odpowiedniego okienka, a babka, że ona mi nie wyda, bo nie mam papierka. Mówię jej, że papierek (taki wydruk) zabrała mi pani, która robiła badanie, i która wtedy mi powiedziała (bo nawet o to pytałam), że odbieram na nazwisko. A ta na mnie z ryjem, że ona po nazwisku szukać nie będzie. Coraz bardziej zdenerwowana pytam, co mam w takim razie zrobić. Pani, przepraszam, głupie babsko, przewracając gałami kazała mi iść do kasy, żeby mi wydrukowali papierek jeszcze raz.
Poszłam zatem do kasy, gdzie kolejna pani wyskoczyła do mnie, że ona nie od tego tu jest, żeby mi papierek drukować. Zdenerwowana już okropnie podniosłam głos, że JAK W TAKIM RAZIE MAM ODEBRAĆ TE WYNIKI????!!!! Jakiś facet się ulitował, podszedł do babiszona i mówi, żeby mi wypisała chociaż te kody z komputera. Baba łaskawie kody wypisała, poszłam zatem z karteczką do okienka, znowu do tamtej baby.
A ta do mnie, że to nie wydruk! I tu skończyły się moje możliwości znoszenia tego wszystkiego (dodam, że cała procesja trwała już 1,5 godziny). Wybuchnęłam płaczem. Nie specjalnie czy na pokaz, po prostu puściły mi nerwy, ale nie tam że łzy mi poleciały. Nie, szloch, spazmy i histeria. Od razu znalazła się jakaś lekarka, która wzięla mnie do gabinetu. Tak płakałam, że nie mogłam jej wytłumaczyć o co chodzi, ale wzięła tę kartkę i cudownym sposobem w 5 minut miałam już wyniki. Nie mogłam się uspokoić, nie wiem, histeria jakaś, aż mi głupio było. W końcu się jakoś ogarnęłam i poszłam. Wyniki mam chyba dobre, z tego co widzę gdzie są normy wypisane, wysłałam już faxem do lekarza.
Ale powiem jedno - moja noga już tam więcej nie postanie. Nie wiem co zrobię, będę chodziła prywatnie, albo latała do Polski, ale więcej nie pójdę do szpitala/przychodni publicznej. Straciłam łącznie ze 20 godzin na to wszystko, nie mówiąc o nerwach - ja bardzo dziękuję.
Cieszcie się wszyscy mieszkający w naszej pięknej ojczyźnie i zanim zaczniecie narzekać na NFZ, wpomnijcie moją historię...
Czy widzę las rąk? No to opowiadam.
Dziś pojechałam odebrać wyniki do szpitala. Wydawałoby się, że to nie takie skomplikowane, prawda? Otóż nie. Miałam zrobionych 15 badań (o którym to traumatycznym doświadczeniu pisałam już wcześniej) - co się okazało: każde odbieram gdzie indziej. Latałam więc po schodach, piętrach, pokojach i okienkach, gdzie każdy miał mnie głęboko w d... Informacja gdzie można odebrać jakiś tam wynik była na zasadzie machnięcia ręką, że o tam. Więc szłam w tamtym kierunku, gdzie było 20 par drzwi, wiec gdzieś znów wchodziłam, żeby zapytać gdzie te wyniki i znowu słyszałam to samo, że o tam, w prawo.
Po godzinie łażenia, usiadłam zobaczyć co już mam. I odkryłam, że nie mam cytologii. Poszłam (po wielu poszukiwaniach) do odpowiedniego okienka, a babka, że ona mi nie wyda, bo nie mam papierka. Mówię jej, że papierek (taki wydruk) zabrała mi pani, która robiła badanie, i która wtedy mi powiedziała (bo nawet o to pytałam), że odbieram na nazwisko. A ta na mnie z ryjem, że ona po nazwisku szukać nie będzie. Coraz bardziej zdenerwowana pytam, co mam w takim razie zrobić. Pani, przepraszam, głupie babsko, przewracając gałami kazała mi iść do kasy, żeby mi wydrukowali papierek jeszcze raz.
Poszłam zatem do kasy, gdzie kolejna pani wyskoczyła do mnie, że ona nie od tego tu jest, żeby mi papierek drukować. Zdenerwowana już okropnie podniosłam głos, że JAK W TAKIM RAZIE MAM ODEBRAĆ TE WYNIKI????!!!! Jakiś facet się ulitował, podszedł do babiszona i mówi, żeby mi wypisała chociaż te kody z komputera. Baba łaskawie kody wypisała, poszłam zatem z karteczką do okienka, znowu do tamtej baby.
A ta do mnie, że to nie wydruk! I tu skończyły się moje możliwości znoszenia tego wszystkiego (dodam, że cała procesja trwała już 1,5 godziny). Wybuchnęłam płaczem. Nie specjalnie czy na pokaz, po prostu puściły mi nerwy, ale nie tam że łzy mi poleciały. Nie, szloch, spazmy i histeria. Od razu znalazła się jakaś lekarka, która wzięla mnie do gabinetu. Tak płakałam, że nie mogłam jej wytłumaczyć o co chodzi, ale wzięła tę kartkę i cudownym sposobem w 5 minut miałam już wyniki. Nie mogłam się uspokoić, nie wiem, histeria jakaś, aż mi głupio było. W końcu się jakoś ogarnęłam i poszłam. Wyniki mam chyba dobre, z tego co widzę gdzie są normy wypisane, wysłałam już faxem do lekarza.
Ale powiem jedno - moja noga już tam więcej nie postanie. Nie wiem co zrobię, będę chodziła prywatnie, albo latała do Polski, ale więcej nie pójdę do szpitala/przychodni publicznej. Straciłam łącznie ze 20 godzin na to wszystko, nie mówiąc o nerwach - ja bardzo dziękuję.
Cieszcie się wszyscy mieszkający w naszej pięknej ojczyźnie i zanim zaczniecie narzekać na NFZ, wpomnijcie moją historię...
piątek, 16 stycznia 2009
Walki o kasę cd.
Ciąg dalszy mojej sagi z grecką służbą zdrowia... Dziś kolejne podejście - znów zerwałam się o 7 rano i pojechałam do kolejnej IKI. Tam przegoniono mnie po kilku pokojach, w końcu otrzymałam stosowny papier, po czym kazano mi się udać do budynku gdzie indziej, celem odebrania pieniędzy.
W budynku gdzie indziej okazało się, że jak na poczcie, są numerki, a przede mną 40 osób... Otwarte były 3 okienka, ale przy żadnym nie było ludzi - panienki siedzą sobie, zajmują się czymś, ale klientów nie obsługują, numery się nie zmieniają. I tak przez kwadrans. Po tym czasie podeszłam do okienka, że co jest, panienki siedzą, nic się nie rusza, ja muszę wracać do pracy, a nie siedzieć tu przez 2 następne godziny. Pani niechętnie kazała mi pokazać co mam, po czym zabrała mi papiery i całkiem zamknęła okienko. Usiadłam.
Po godzinie czekania (numery już się zaczęły zmieniać, w końcu oddałam swój jakieś pani z dzieckiem, bo uznałam, że jak mi papiery zabrano, to numerek już mi niepotrzebny) otrzymałam kolejne papiery, z którymi miałam już iść do kasy.
No i przy kasie już okazało się, że oddają mi 70% tego co zapłaciłam za badania. Czemu, nie wiem, ale mając w perspektywie znowu czekanie i użeranie się przez kolejną godzinę, wzięłam co dali i uciekłam. Lepsze 116 euro oddane niż 170 całkiem w plecy, nie? Ale ręce mi opadły. Nie dam rady tak co miesiąc... Nie wiem co robić, jestem zniechęcona...:/
W budynku gdzie indziej okazało się, że jak na poczcie, są numerki, a przede mną 40 osób... Otwarte były 3 okienka, ale przy żadnym nie było ludzi - panienki siedzą sobie, zajmują się czymś, ale klientów nie obsługują, numery się nie zmieniają. I tak przez kwadrans. Po tym czasie podeszłam do okienka, że co jest, panienki siedzą, nic się nie rusza, ja muszę wracać do pracy, a nie siedzieć tu przez 2 następne godziny. Pani niechętnie kazała mi pokazać co mam, po czym zabrała mi papiery i całkiem zamknęła okienko. Usiadłam.
Po godzinie czekania (numery już się zaczęły zmieniać, w końcu oddałam swój jakieś pani z dzieckiem, bo uznałam, że jak mi papiery zabrano, to numerek już mi niepotrzebny) otrzymałam kolejne papiery, z którymi miałam już iść do kasy.
No i przy kasie już okazało się, że oddają mi 70% tego co zapłaciłam za badania. Czemu, nie wiem, ale mając w perspektywie znowu czekanie i użeranie się przez kolejną godzinę, wzięłam co dali i uciekłam. Lepsze 116 euro oddane niż 170 całkiem w plecy, nie? Ale ręce mi opadły. Nie dam rady tak co miesiąc... Nie wiem co robić, jestem zniechęcona...:/
środa, 14 stycznia 2009
Głową w mur
Zerwalam się dzis o 7 rano (ciemno wszędzie, glucho wszędzie...) żeby pojechać na drugi koniec miasta, do wspomnianej wczesniej IKI aby odebrać pieniądze, które wylożylam na badania w szpitalu. Na miejsce dojechalam po... 1,5 h podróży w strasznych korkach (na domiar zlego padal deszcz, co zawsze sprawia, że greccy kierowcy panikują i jeżdżą już kompletnie tragicznie).
Po kolejnych 20 minutach poszukiwania miejsca do zaparkowania wreszcie udalam się do okienka. Czwarte do którego mnie odeslano okazalo się być tym wlasciwym... ale nie dla mnie. Pani rzuciwszy okiem na moje papiery powiedziala, że pieniądze mam odebrać gdzie indziej - w IKA, gdzie jestem zarejestrowana (znów drugi koniec miasta). Na moje stwierdzenie, że kazano mi w szpitalu przyjechać do IKI, w której pracuje lekarz, który wystawil skierowania, czyli tu, pani powiedziala, że pewnie MI się cos pomylilo. Malo mnie szlag na miejscu nie trafil.
Wracalam już krócej, bo raptem 40 minut i calą drogę klęlam pod nosem. Zmarnowalam prawie 3 godziny i nie zalatwilam NIC. Jutro czeka mnie kolejna wycieczka, tym razem do innej IKI. Ciekawe, czy uda mi się odzyskać te pieniądze...?
Zaczynam się poważnie bać tutejszego systemu slużby zdrowia, bo biorac pod uwagę fakt, że badania czekają mnie teraz mniej więcej co miesiąc, to jest duża szansa, że do lata się wykończę... A alternatywa? 1500 euro za prywatne ubezpieczenie...
Po kolejnych 20 minutach poszukiwania miejsca do zaparkowania wreszcie udalam się do okienka. Czwarte do którego mnie odeslano okazalo się być tym wlasciwym... ale nie dla mnie. Pani rzuciwszy okiem na moje papiery powiedziala, że pieniądze mam odebrać gdzie indziej - w IKA, gdzie jestem zarejestrowana (znów drugi koniec miasta). Na moje stwierdzenie, że kazano mi w szpitalu przyjechać do IKI, w której pracuje lekarz, który wystawil skierowania, czyli tu, pani powiedziala, że pewnie MI się cos pomylilo. Malo mnie szlag na miejscu nie trafil.
Wracalam już krócej, bo raptem 40 minut i calą drogę klęlam pod nosem. Zmarnowalam prawie 3 godziny i nie zalatwilam NIC. Jutro czeka mnie kolejna wycieczka, tym razem do innej IKI. Ciekawe, czy uda mi się odzyskać te pieniądze...?
Zaczynam się poważnie bać tutejszego systemu slużby zdrowia, bo biorac pod uwagę fakt, że badania czekają mnie teraz mniej więcej co miesiąc, to jest duża szansa, że do lata się wykończę... A alternatywa? 1500 euro za prywatne ubezpieczenie...
piątek, 9 stycznia 2009
Szpitalny powrót do przeszłości...
Zaliczylam dzis kolejne doswiadczenie z grecką slużbą zdrowia. Dostalam od lekarza skierowanie na badania krwi, cytologię oraz EKG, które to badania mialam zalatwić przez tzw. IKA, czyli państwowego ubezpieczyciela. Zadzwonilam zatem do przychodni, żeby się umówić - wizyta za miesiąc. Hmm, a mnie czas nagli. Więc za poradą znajomej zerwalismy się dzis w srodku nocy, czyli o 7 i pojechalismy do największego szpitala. Ja wyskoczylam, a Wojtek spedzil godzinkę próbując znaleźć miejsce do parkowania, w końcu się poddal i pojechal dalej...
W szpitalu, po tym jak mnie odsylano od okienka do okienka, jak w końcu zaczelam delikatnie szlochać, pani wreszcie nabila mi na kasę badania i zażądala oplaty 170 euro. Zdębialam, gdyz myslalam, że to będzie za darmo, no i mialam przy sobie raptem stówę. Pani powiedziala, że potem IKA to zwraca (po kolenym szwendaniu się po korytarzach i odstaniu swojego), ale zaplacić muszę. Wybieglam zatem po pieniądze (oczywiscie brak możliwosci placenia kartą) i w końcu trzymalam w ręku upragnione wydruki. Najpierw kazano mi isc na pobranie krwi - tam, pani machnęla ręką w nieokreslonym kierunku, trzy ulice dalej. Aha. No poszlam i znalazlam tenże budynek, gdzie pobrano mi 3 litry krwi (no prawie, bo do DZIESIĘCIU próbówek), po czym WRĘCZONO mi częsc z nich i powiedziano, żebym teraz wrócila do tego budynku z którego przyszlam, poszla na trzecie pietro i oddala te próbówki, a potem zeszla, poszla do drugiej bramy, tam na drugie piętro i oddala resztę... No, ciekawy sposób, że pacjent sam lata ze swoimi próbkami i je roznosi...
Jednak największe wrażenie zrobila na mnie cytologia - a wlasciwie gabinet: wielkosci ok.1,5 m. na 2 m., miescil sie tam tylko fotel ginekologiczny, mysle, ze pamietajacy lata 60-te co najmniej. Nad fotelem zawieszona lampka biurowa, a na fotelu polozony papierowy recznik, juz wygnieciony i podarty przez inną pacjentkę. Pani kazala mi siadać. Na to ja zapytalam czy na tym (z wyraźnym zdziwieniem, ale starając się nie okazywać oburzenia/obrzydzenia). Pani prychnela, cmoknęla (wyraz absolutnej dezaprobaty - tym cudzoziemcom to się w glowie poprzewracalo) i laskawie przesunela w górę papierowy ręcznik. Tjaaa. Leżąc zas na fotelu nad glową widzialam malusieńki zakratowany lufcik, przez który ledwo przedzieralo się szare swiatlo poranka. Brrrrr...
EKG wykonano mi w zasadzie niemalże na korytarzu - znaczy się bylam oddzielona taką zaslonką, ale nie w pelni zasloniętą. Moją prosbę, żeby jednak ją zaciągnąć pani zignorowala mówiąc, że przeciez tu nikt nie zagląda...
Po trzech godzinach z prawdziwą ulga opuscilam ten "najlepszy" państwowy szpital w Atenach. Ze zgrozą myslę o kolejnych badaniach, ale prywatnie to samo kosztowalo by mnie ok.400 euro, wiec zwyczajnie mnie nie stać... Obym tylko dostala zwrot bez wielkiej szarpaniny. I oby wyniki byly dobre (o czym dowiem się za raptem dwa tygodnie).
I niech ta opowiesć przypomni Wam, drodzy czytelnicy, w jakim cudownym kraju żyjecie - i to mimo kolejnych reform NFZ..:)
W szpitalu, po tym jak mnie odsylano od okienka do okienka, jak w końcu zaczelam delikatnie szlochać, pani wreszcie nabila mi na kasę badania i zażądala oplaty 170 euro. Zdębialam, gdyz myslalam, że to będzie za darmo, no i mialam przy sobie raptem stówę. Pani powiedziala, że potem IKA to zwraca (po kolenym szwendaniu się po korytarzach i odstaniu swojego), ale zaplacić muszę. Wybieglam zatem po pieniądze (oczywiscie brak możliwosci placenia kartą) i w końcu trzymalam w ręku upragnione wydruki. Najpierw kazano mi isc na pobranie krwi - tam, pani machnęla ręką w nieokreslonym kierunku, trzy ulice dalej. Aha. No poszlam i znalazlam tenże budynek, gdzie pobrano mi 3 litry krwi (no prawie, bo do DZIESIĘCIU próbówek), po czym WRĘCZONO mi częsc z nich i powiedziano, żebym teraz wrócila do tego budynku z którego przyszlam, poszla na trzecie pietro i oddala te próbówki, a potem zeszla, poszla do drugiej bramy, tam na drugie piętro i oddala resztę... No, ciekawy sposób, że pacjent sam lata ze swoimi próbkami i je roznosi...
Jednak największe wrażenie zrobila na mnie cytologia - a wlasciwie gabinet: wielkosci ok.1,5 m. na 2 m., miescil sie tam tylko fotel ginekologiczny, mysle, ze pamietajacy lata 60-te co najmniej. Nad fotelem zawieszona lampka biurowa, a na fotelu polozony papierowy recznik, juz wygnieciony i podarty przez inną pacjentkę. Pani kazala mi siadać. Na to ja zapytalam czy na tym (z wyraźnym zdziwieniem, ale starając się nie okazywać oburzenia/obrzydzenia). Pani prychnela, cmoknęla (wyraz absolutnej dezaprobaty - tym cudzoziemcom to się w glowie poprzewracalo) i laskawie przesunela w górę papierowy ręcznik. Tjaaa. Leżąc zas na fotelu nad glową widzialam malusieńki zakratowany lufcik, przez który ledwo przedzieralo się szare swiatlo poranka. Brrrrr...
EKG wykonano mi w zasadzie niemalże na korytarzu - znaczy się bylam oddzielona taką zaslonką, ale nie w pelni zasloniętą. Moją prosbę, żeby jednak ją zaciągnąć pani zignorowala mówiąc, że przeciez tu nikt nie zagląda...
Po trzech godzinach z prawdziwą ulga opuscilam ten "najlepszy" państwowy szpital w Atenach. Ze zgrozą myslę o kolejnych badaniach, ale prywatnie to samo kosztowalo by mnie ok.400 euro, wiec zwyczajnie mnie nie stać... Obym tylko dostala zwrot bez wielkiej szarpaniny. I oby wyniki byly dobre (o czym dowiem się za raptem dwa tygodnie).
I niech ta opowiesć przypomni Wam, drodzy czytelnicy, w jakim cudownym kraju żyjecie - i to mimo kolejnych reform NFZ..:)
niedziela, 4 stycznia 2009
Święta, święta i po świętach...
Pożegnaliśmy już stary rok, a także moją rodzinkę, z którą spędziliśmy pelne 10 dni. I jak glosi staropolskie powiedzenie - z rodziną najlepiej na zdjęciu (a propos - jest do obejrzenia nowy album zdjęć). Żartuję trochę oczywiście, bardzo milo bylo się spotkać, choć rzeczywiście entuzjastyczny plan zakladal bycie razem non stop, niemalże 24 na dobę, co w rzeczywistości okazalo się zbyt ambitnym zalożeniem. Niemniej jednak bylo fajnie, byl wielki powód do radości (nie będę tu tego upubliczniać, bo kto ma wiedzieć ten wie;)), potem wyjazd do Galaxidi, przepięknej nadmorskiej miejscowości w pobliżu Delf i gór Parnas. Wybraliśmy się nawet na narty, ja się raczej balam braku śniegu, a tymczasem byl wręcz nadmiar, plus okropnie zimno i kiepska widoczność - zjechaliśmy wszyscy po dwa razy, więc średnio się zamortyzowal wypożyczony sprzęt;).
Następnego dnia zrobiliśmy sobie fajną wycieczkę do pobliskiego miasta Nafpaktos (zwanego dawniej Lepanto, gdzie w 1571 r. odbyla się slawna bitwa morska, podczas której ranny zostal niejaki Cervantes, co po dziś dzień upamiętniają jego pomniki i tablice po grecku i hiszpańsku). Po spacerze po Nafpaktos i obejrzeniu z oddali mostu Rio-Antirio lączącego staly ląd z pólwyspem peloponeskim (stosunkowo nowa budowla, można się dostać niemal bezpośrednio do Patry z okolic Nafpaktos wlaśnie, bez potrzeby jechania przez Korynt i objeżdżania calej Zatoki Korynckiej), udaliśmy się w kierunku Messolongi. Miejscowość ta znana jest przede wszystkim z tego, że mieszkal tam i umarl Lord Byron (zwany przez Greków Vironem, z racji ich pisowni, a raczej odczytywania angielskiej pisowni). Bohatersko, choć pośrednio (coś jak nasz Mickiewicz) wspieral on grecki ruch niepodleglościowy i powstanie narodowo-wyzwoleńcze, które wybuchlo w 1821 r. Messolongi byla również jednym z glównych punktów oporu i centrów partyzantki przeciw Turkom. Kiedy dotarliśmy tam (po zatrzymaniu się w tawernie rybnej i spożyciu olbrzymiej ilości ryb, ośmiornic i krewetek), to już muzeum Byrona bylo zamknięte, chodzić też już nam się nie chcialo, więc dość szybko zebraliśmy się w drogę powrotną.
Następnego dnia, w Sylwestra, zostaliśmy w naszym miasteczku, które przy bliższym poznaniu okazalo się być jeszcze bardziej zachwycające. Chcemy z Wojtkiem koniecznie przyjechać tu w okresie wielkanocnym na romantyczne kilka dni :).
Aha, nie wspomnialam jeszcze o hotelu, który wynalazlam w Internecie, a który okazal się być strzalem w dziesiątkę. Piękny apartament z kominkiem, bardzo sympatyczna wlaścicielka, która zgodzila się na obecność dwóch naszych kotków oraz przepyszne śniadania - ze świeżo wyciskanym sokiem z pomarańczy oraz domowymi dżemami, marmoladami i pastami typu chutney. Mmmmmm, pychota.
No i sama noc Sylwestrowa - Grecy generalnie Sylwestra świętują inaczej niż my (i większość świata...), a mianowicie rodzinnie i raczej niezabawowo. Siedzi się, je, gra w karty, o pólnocy buzi buzi i dziękujemy. Okazalo się, że w naszym miasteczku tylko jedna knajpa "robi" Sylwestra, co sprowadzalo się do eleganckiej kolacji. Dobre i to, innej opcji nie mieliśmy, chyba że zostanie w apartamencie i na wzór grecki granie w karty, więc się zdecydowaliśmy. Byla jeszcze jedna istotna kwestia - tata chcial koniecznie zjeść rybę. Wypytalam o menu, pani zapewnila mnie, że będą cztery dania do wyboru, w tym psaronefri. Od razu wyjaśnię, że psari to po grecku ryba, zaś np. psarotaverna to tawerna rybna. Zatem zalożylam (o ja nieszczęsna), że owa psaronefri to jest jakaś ryba. Jakież bylo wzburzenie mojego ojca, kiedy jako glowne danie dostal... polędwiczkę wieprzową! Okazalo się potem, że ponieważ ksztaltem ten kawalek mięsa przypomina rybę (chyba tym, że jest podlużny), to zwą go rybonerką (jakby sama ryba nie wystarczyla, to jeszcze nerka na dodatek, co by wszyscy pamiętali jaki ksztalt ma polędwiczka wieprzowa). I ja glupia, nieuczona myslalam, ze ta rybonerka jest rybą... Sytuacji nie uratowal też fakt, że wszystkie pozostale zamówione dania glowne byly absolutnie ohydne, i w zasadzie do zjedzenia nadawala się tylko ta nieszczęsna polędwiczka... Natomiast pomoglo wino, no i fakt, że zaraz po godzinie 1 trzeba się bylo zbierać. Aha, o polnocy my jako jedyni (oraz dwie rosyjskie kelnerki) otworzyliśmy szampana - reszta nic, tylko na minutę zgaslo światlo i Grecy odśpiewali jakąś rzewną pieśń. Następnego Sylwestra ja poproszę po polsku..:)
Dnia 1 stycznia zebraliśmy się z powrotem, zwiedzając po drodze Delfy i Arachovą (greckie Zakopane, ceny jeszcze gorsze niż na Krupówkach w szczycie sezonu). I następnego dnia rodzina K. odleciala w siną dal, zaś rodzina M. pozostala, aby rozkoszować się ateńską, 15-stopniową zimą, oraz tym, co przyniesie Nowy Rok :) Oby same dobre rzeczy, czego życzę i Wam!
Następnego dnia zrobiliśmy sobie fajną wycieczkę do pobliskiego miasta Nafpaktos (zwanego dawniej Lepanto, gdzie w 1571 r. odbyla się slawna bitwa morska, podczas której ranny zostal niejaki Cervantes, co po dziś dzień upamiętniają jego pomniki i tablice po grecku i hiszpańsku). Po spacerze po Nafpaktos i obejrzeniu z oddali mostu Rio-Antirio lączącego staly ląd z pólwyspem peloponeskim (stosunkowo nowa budowla, można się dostać niemal bezpośrednio do Patry z okolic Nafpaktos wlaśnie, bez potrzeby jechania przez Korynt i objeżdżania calej Zatoki Korynckiej), udaliśmy się w kierunku Messolongi. Miejscowość ta znana jest przede wszystkim z tego, że mieszkal tam i umarl Lord Byron (zwany przez Greków Vironem, z racji ich pisowni, a raczej odczytywania angielskiej pisowni). Bohatersko, choć pośrednio (coś jak nasz Mickiewicz) wspieral on grecki ruch niepodleglościowy i powstanie narodowo-wyzwoleńcze, które wybuchlo w 1821 r. Messolongi byla również jednym z glównych punktów oporu i centrów partyzantki przeciw Turkom. Kiedy dotarliśmy tam (po zatrzymaniu się w tawernie rybnej i spożyciu olbrzymiej ilości ryb, ośmiornic i krewetek), to już muzeum Byrona bylo zamknięte, chodzić też już nam się nie chcialo, więc dość szybko zebraliśmy się w drogę powrotną.
Następnego dnia, w Sylwestra, zostaliśmy w naszym miasteczku, które przy bliższym poznaniu okazalo się być jeszcze bardziej zachwycające. Chcemy z Wojtkiem koniecznie przyjechać tu w okresie wielkanocnym na romantyczne kilka dni :).
Aha, nie wspomnialam jeszcze o hotelu, który wynalazlam w Internecie, a który okazal się być strzalem w dziesiątkę. Piękny apartament z kominkiem, bardzo sympatyczna wlaścicielka, która zgodzila się na obecność dwóch naszych kotków oraz przepyszne śniadania - ze świeżo wyciskanym sokiem z pomarańczy oraz domowymi dżemami, marmoladami i pastami typu chutney. Mmmmmm, pychota.
No i sama noc Sylwestrowa - Grecy generalnie Sylwestra świętują inaczej niż my (i większość świata...), a mianowicie rodzinnie i raczej niezabawowo. Siedzi się, je, gra w karty, o pólnocy buzi buzi i dziękujemy. Okazalo się, że w naszym miasteczku tylko jedna knajpa "robi" Sylwestra, co sprowadzalo się do eleganckiej kolacji. Dobre i to, innej opcji nie mieliśmy, chyba że zostanie w apartamencie i na wzór grecki granie w karty, więc się zdecydowaliśmy. Byla jeszcze jedna istotna kwestia - tata chcial koniecznie zjeść rybę. Wypytalam o menu, pani zapewnila mnie, że będą cztery dania do wyboru, w tym psaronefri. Od razu wyjaśnię, że psari to po grecku ryba, zaś np. psarotaverna to tawerna rybna. Zatem zalożylam (o ja nieszczęsna), że owa psaronefri to jest jakaś ryba. Jakież bylo wzburzenie mojego ojca, kiedy jako glowne danie dostal... polędwiczkę wieprzową! Okazalo się potem, że ponieważ ksztaltem ten kawalek mięsa przypomina rybę (chyba tym, że jest podlużny), to zwą go rybonerką (jakby sama ryba nie wystarczyla, to jeszcze nerka na dodatek, co by wszyscy pamiętali jaki ksztalt ma polędwiczka wieprzowa). I ja glupia, nieuczona myslalam, ze ta rybonerka jest rybą... Sytuacji nie uratowal też fakt, że wszystkie pozostale zamówione dania glowne byly absolutnie ohydne, i w zasadzie do zjedzenia nadawala się tylko ta nieszczęsna polędwiczka... Natomiast pomoglo wino, no i fakt, że zaraz po godzinie 1 trzeba się bylo zbierać. Aha, o polnocy my jako jedyni (oraz dwie rosyjskie kelnerki) otworzyliśmy szampana - reszta nic, tylko na minutę zgaslo światlo i Grecy odśpiewali jakąś rzewną pieśń. Następnego Sylwestra ja poproszę po polsku..:)
Dnia 1 stycznia zebraliśmy się z powrotem, zwiedzając po drodze Delfy i Arachovą (greckie Zakopane, ceny jeszcze gorsze niż na Krupówkach w szczycie sezonu). I następnego dnia rodzina K. odleciala w siną dal, zaś rodzina M. pozostala, aby rozkoszować się ateńską, 15-stopniową zimą, oraz tym, co przyniesie Nowy Rok :) Oby same dobre rzeczy, czego życzę i Wam!
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)
Archiwum bloga
-
►
2010
(19)
- ► października (1)
-
▼
2009
(35)
- ► października (3)