10.07.
Internetu wciąż nie ma. Dziś mijają 4 tygodnie od naszego przyjazdu. Czyli coś około trzech tygodni wyczekiwania na net, który miał się pojawić lada chwila. Patrząc na moje maile zbiorcze pisane do najbliższych (zwanych przez Wojtka „mailami do kochanych” bo tak się jakoś składa, że zawsze je tak tytuuję), wymyślił on, że założymy bloga, na którym to umieszczać będziemy relacje. Skompilowałam więc wcześniejsze maile, żeby blog był chronologicznie zgodny i tworzę dalsze części sagi greckiej.
Ponoć jutro mają przyjść ludzie z OTE i nam podłączyć Internet (czyli temat numer jeden), ale póki nie zobaczę, to nie uwierzę. Za to śmieszna sytuacja miała miejsce w związku właśnie z założeniem neta. Elektra, która z racji swojej funkcji (tłumacza) zajmuje się załatwianiem wszelkich spraw, które wymagają doskonałej znajomości greckiego oraz pisania podań (tu się wszystko załatwia przez podania), zajmuje się kwestią netu, po kolejnej rozmowie z OTE oznajmiła, że już jesteśmy blisko. Otóż – mówi Elektra – mamy wymyśleć 3 słowa, które będą naszym username’m, a oni nam wybiorą jedno z nich. Na nasz wewnętrzny użytek. Zrozumiałam, że chodzi o coś w stylu nasza nazwa użytkownika – w sensie taka, że znana tylko nam i OTE. I wymyśliłyśmy: pralinka, ziutek, wodnik. Zadzwonili dziś z OTE i mówią, że dają nam „pralinkę”. Przychodzi Elektra i oznajmia, że username mamy pralinka@otenet.gr. Coś mnie tknęło i pytam czy jest pewna, że to na użytek wewnętrzny, bo coś to dziwne, że wygląda jak adres internetowy. I czy aby nie wzięłyśmy dla powaznej badz co badz firmy adresu „pralinka”... Już mi zaczęło być śmiesznie. Elektra zadzwoniła do OTE i... po raz pierwszy w Grecji płakałam ze śmiechu. Dwie inteligencje wybrały adres... hahahaha, ja ryczałam, a Elektra, powstrzymując się siłą od wybuchnięcia histerycznym śmiechem w słuchawkę, wyganiała mnie z pokoju, usiłując wyjaśnić pani na drugim końcu linii, że nie może zostać taki adres, bo to jest imię kota, a my nie wiedziałyśmy, że to będzie takie... upublicznione. Pani po drugiej stronie też wymiękła i śmiejąc się powiedziała, że jak przyjdą technicy zakładać nam linię, to się zmieni ten adres. Już sobie wyobrażam poważnych polskich przedsiębiorców dzwoniących do nas, a my równie poważnie mówimy: „Proszę wysłać maila na nasz adres, tak, to będzie pralinka-małpa-otenet-kropka-gr”. Jasne...
Poza tym już nie jest tak śmiesznie, temperatura na dworze (na który w zasadzie nie wychodzę, chyba że tylko po to, aby przejść sto metrów na siłownię) wynosi ponad 40 stopni. Czekam już bardzo na weekend, bo po pierwsze przyjeżdżają nasi, a po drugie pojedziemy nad morze. Na ów przyjazd przygotowaliśmy się bardzo, tak bardzo, że aż do Ikei pojechaliśmy zakupić sprzęty typu kapa na łóżko w gościnnym pokoju, dywanik, zasłony, roślinki itp. Tylko karnisz do sypialni okazał się być bez zaczepów – bez sensu, po co sprzedawać sam drążek, którego nie można przyczepić – a my nie zwróciliśmy uwagi na to, no i wciąż nie mam zasłonek w sypialni, co mnie frustruje, bo to już ostatnia rzecz jakiej brakuje. No ale trudno, przy okazji jakoś kupimy te zaczepy, bo nie ma co jechać specjalnie do Ikei, bo daleko i trzeba płacić za autostradę. W ogóle trochę frustrujące jest to płacenie za autostradę – tak się składa, że mieszkamy blisko obwodnicy, co ma dwie strony medalu. Jedna jest taka, że mamy blisko prawie wszędzie, bo pyk, wskakujemy na obwodnicę zwaną Attiki Odos (czyli ulica Attycka) i mkniemy gdzie trzeba, z drugiej strony, przez to że obwodnica tak ułatwia, to nie chce nam się jeździć przez miasto lub szukać starych dróg bezpłatnych i w związku z tym za każdy wyjazd do sklepu, na lotnisko, czy gdzieś poza miasto płacimy 5,40 euro. Przy ilości kursów na lotnisko przez następne 3 miesiące, to naprawdę brzmi przerażająco... No ale coś za coś. Gdyby Warszawa miała taką piękną obwodnicę (Grecy dali radę zbudować na Olimpiadę, to może i my damy radę do 2012?), to myślę, że nikt by nie narzekał, nawet jakby miał płacić.
Aha, w zeszły weekend wybraliśmy się do Delf. Było cudownie, zdjęcia do obejrzenia, polecam, bo nawet artystyczne robiłam, czarno-białe:). Wojtek był trochę wkurzony, bo mi się wydawało, że Delfy to jakieś 100 km od Aten, a okazało się, że 200. Ale co tam, jak dojechaliśmy, to się zachwycił. Było pięknie, choć straszliwie gorąco, więc po czymś dla ducha pojechaliśmy na coś dla ciała – czyli na plażę. Po kąpieli zgłodnieliśmy i udaliśmy się do knajpy. I tu pojawił się szkopuł – jesteśmy na diecie owocowo-warzywnej (która zresztą daje super rezultaty), i choć ślinka nam ciekła, powstrzymaliśmy się od zamówienia kalamarów i innych pyszności i ograniczyliśmy się do sałatki greckiej, smażonych cukinii i szpinaku na zimno (tzw. horta, w wolnym tłumaczeniu zielsko, grecki specjał, duszone liście szpinaku podawane na zimno z oliwą i cytrynką, ja to nawet całkiem lubię, Wojtek nie całkiem). Zdumionemu zamówieniem kelnerowi wytłumaczyłam, że jesteśmy hortofagi (w wolnym tłumaczeniu zjadacze zielska, tak Grecy nazywają wegetarian), aby nie wchodzić w kwestie diety. Kelner tłumaczenie przyjął, choć kręcił głową. Za to okazało się, że być hortofagiem w Grecji, to ekonomicznie bardzo opłacalna sprawa – za posiłek zapłaciliśmy raptem 15 euro, podczas gdy tydzień wcześniej, zamawiając thalassina, czyli owoce morze (kalamary i ośmiorniczki, plus piwko) zapłaciliśmy ponad dwa razy więcej. Ale dietę już kończymy i obawiam się, że długo do niej nie wrócimy, bo choć daje efekty, to chce nam się już czegoś innego poza warzywami i arbuzem non-stop.
To tyle z newsów. Kolejny update – mam taką nikłą nadzieję – już kiedy będzie internet w biurze i w domu, na legalu, nie z łapanki.