niedziela, 31 sierpnia 2008

Ewia i ulewa...

Wczoraj, tj. w sobotę wybraliśmy się na wycieczkę na wyspę Ewię. Znajomi polecili nam piękną plażę, na której można się na dziko rozbić. Stwierdziliśmy jednak (na szczęście, o czym za chwilę), że będziemy spać w samochodzie - sklada się tylne siedzenia i w naszym combi robi się mnóstwo miejsca - akurat na materac i w miarę wygodne spanie dla dwóch osób. A więc pojechaliśmy, choć dopiero wczesnym popoludniem. Szybko dotarliśmy na Ewię (która jest polączona z lądem wiszącym mostem), dalej już nie tak szybko, ze względu na górskie kręte drogi. Akurat jak zglodnieliśmy, to trafiliśmy na knajpę, na zewnątrz której staly rożny z piekącymi się baranami i innymi smakolykami. Postanowiliśmy spróbować lokalnego specjalu (mimo mojego lekkiego obrzydzenia na początku) zwanego kokoretsi, który sklada się z... podrobów jagnięcych (wątróbka i coś tam jeszcze, wolalam nie wnikać) owiniętych w jelita. No cóż, nie brzmi najlepiej, ale jak pan kelner nalożyl mi troszkę do spróbowania i nie bardzo moglam odmówić, to przekonalam się, że... to jest naprawdę dobre. Po posilku w super miejscu (to tam, gdzie na zdjęciach widać dużo zieleni, wyschnięte koryto rzeki i osiolka) udaliśmy się w dalszą drogę. W końcu dotarliśmy na plażę, gdzie się wykąpaliśmy, poleżeliśmy przy zachodzącym już slońcu i poszliśmy do kawiarni, gdzie piliśmy czerwone winko, czytaliśmy swoje książki, graliśmy w karty i ogólnie odpoczywaliśmy. Kiedy zapadla już noc pojechaliśmy samochodem do pobliskiego lasku, gdzie planowaliśmy spać. Rozlożyliśmy poslanie i poszliśmy spać. W nocy obudzil mnie... straszliwy fetor. Wkrótce poznalam jego przyczynę - nie chcę się tu wdawać w szczególy, ale byla to konsekwencja zjedzenia owego baraniego specjalu przez mojego męża... Powtarzająca się konsekwencja... Nie życzę nigdy nikomu... Do tego pragnienie, po uprzednim spożyciu wina. I komary. Koszmar. W końcu obudzilam Wojtka i poszliśmy się przewietrzyć i napić wody z pobliskiego kraniku - o 4 nad ranem. Wrócliśmy, poszliśmy spać i... Wojtek zasnąl, a ja nie. Wreszcie po godzinie udalo mi się, lecz nie na dlugo. Po kolejnej godzinie obudzila mnie bowiem burza. Taka z piorunami, blyskawicami i wyjącym wiatrem. Przerażona kazalam Wojtkowi odjechać spod drzewa, gdzie staliśmy. Oczywiście znowu nie moglam zasnąć, wokól nas walily pioruny, a ja przeklinalam pomysl wycieczki (a propos - rozmowa w samochodzie dnia poprzedniego - ja: "Kochanie, tak się cieszę, że jedziemy, ja tak lubię takie wycieczki! Ty trochę mniej, co? Ale też lubisz?" Wojtek: "No ja mniej, moglem zostać w domu, ale też lubię. Cieszę się, że się cieszysz"). Kiedy wreszcie nastal poranek, chlodny, 20 stopni, i deszczowy, a ja nie mialam nic do zalożenia oprócz koszulki na ramiączkach i szortów, zażądalam powrotu do domu. Po drodze fotografowalam mgly w górach Ewii, a kiedy dojechaliśmy do Aten, rozpętala się kolejna burza, zamieniając ateńskie ulice w rwące potoki, co oczywiście również uwiecznilam na zdjęciach. Bardzo lubię wycieczki... ale jeszcze bardziej lubię spokojne niedziele w domu... ;)

czwartek, 28 sierpnia 2008

Skuuuuuter... :)

No i uleglam temu mojemu mężowi i zakupiliśmy skuter. Piaggio Fly (http://www.piaggio.com.pl/html/fly.html). Do odebrania z salonu w poniedzialek, 1 września, czyli akurat na naszą pólrocznicę ślubu - taki skromny prezencik :) Fakt, że skuter jest piękny, granatowy metalic, naprawdę fajny, dość duży (spokojnie dwie osoby jadą, i druga nie siedzi pierwszej na barana), na miasto w sam raz. Wojtka czeka trochę zalatwiania - tablice rejestracyjne (ale to się tu szybciutko zalatwia, na policji, oczywiście zwykle greckie blachy), ubezpieczenie i - ponoć - prawko na skuter. Zdziwiliśmy się, no ale podobno zalatwia się to też na policji, trzeba się po prostu takowym skuterem przejechać u nich na placu (na większe pojemności silnika i motory, to już normalny egzamin w Ministerstwie Komunikacji). Tymczasem ja już 3 dni na diecie owocowo-warzywnej i jestem non-stop glodna :/ Chyba się zlamię i tygodnia nie wytrzymam... A jutro już weekend - hurra! A za tydzień o tej porze będziemy nad pięknym jeziorem Plastiras (biorę dwa dni urlopu i jedziemy na 4 dni odpocząć - przed i po gościach, do Meteorów i nad jezioro - krajobrazy, sądząc po zdjęciach w necie, calkiem niegreckie).

wtorek, 26 sierpnia 2008

Jakoś się kręci...

Wciąż się ogarniamy, szykując się tymczasem na prawdziwy najazd Hunów ;) Okazalo się bowiem, że wrzesień jest najbardziej pożądanym miesiącem na odwiedziny - przyjadą (i to wszyscy mniej więcej w tym samym czasie lub tuż po sobie) tesciowa, szwagierka z chlopakiem, przyjaciel Wojtka z dziewczyną (part one), tesć z towarzystwem oraz moja mama (part two). Sami będziemy po 8 października... A akurat od 7 ja mam targi i to dwa duże pod rząd. Natomiast bardzo się cieszę na listopad, bo... jedziemy do Polski! Na chwilunię co prawda, bo na 5 dni (z tego 3,5 w Warszawie i 1,5 w Poznaniu, po przylocie i przed wylotem, jako że lecimy do Berlina), ale lepszy rydz niż nic, jak glosi staropolskie przyslowie :) Termin pobytu w Wawie: 7-11.11. Czuję, że to będzie maraton - muszę się ze wszystkimi spotkać - przyjaciele, rodzina oraz zalatwić: badania lekarskie, dentystę, kosmetyczkę, fryzjera... No. Czyli odpoczynek od 13 listopada :) (12 caly dzień w drodze, bo najpierw do Berlina, a potem do Aten).
Natomiast tu wszystko wraca powoli do normy - otworzyli mi silownię (choć akurat dzis już normę wyrobilam - dwie godziny sprzątania garażu - rozpakowywanie kartonów z materialami promocyjnymi i wywalanie smieci), knajpy sa juz czynne (wczoraj oczywiscie pizza na telefon - żeby sobie pofologować przed dietą, bo od dzis jestesmy znów na tygodniowym detoksie owocowo-warzywnym :)). Jakos się kręci. Oliwka dorasta i w związku z tym szaleje coraz bardziej, ostatnio odkryla, że super zabawą jest wykopywanie ziemi z doniczek - tego jeszcze nie bylo. Z rzewną lezką w oku wspominam mlodosc Praliny, która (choć teraz glównie spi) zawsze byla absolutnie dobrze wychowaną damą...

piątek, 22 sierpnia 2008

Home alone

No i pożegnalismy wszystkich gosci... Na razie, tj. do 10 wrzesnia. Mamy troszkę czasu, żeby pobyć ze sobą, posprzątać mieszkanie, zrobić pranie, swiętować naszą pólrocznicę malżeństwa :) i pojechać na kilka dni we dwoje gdzies odpocząć. I dobrze, bo czuję się troszkę zmęczona, na pewno też ze względu na upaly. Tutaj teraz spokojnie, w glowie mam listę porządków, plan na weekend nie zaklada większych szaleństw niż wypad na plażę i pobycie w domu... A więc nie będę już przynudzać. Milego weekendu :)

poniedziałek, 18 sierpnia 2008

Długi weekend

W środę wieczorem przylecieli chłopcy (Wojtek z kuzynem Tomkiem, który był świadkiem na naszym ślubie), w czwartek byłam w pracy, podczas gdy oni wraz z moją siostrą sobie plażowali, ale już w piątek zaczął się długi weekend. W Grecji, tak jak i w Polsce, 15 sierpnia jest świętem (zwanym tu Panagija, czyli Matki Boskiej). Tradycją jest, że w okolicach Panagii Grecy biorą masowo urlopy - w związku z tym przez dwa tygodnie niemal wszystko jest zamknięte (nie mówię o miejscach dla turystów, tylko o lokalach dzielnicowych, tj. sklepy, siłownia, piekarnia, okoliczne knajpki, pizza na dowóz itp.). Życie jest przez to niesamowicie utrudnione i w zasadzie powinien w tym czasie obowiązywać urlop - taki nadprogramowy, z racji tego, że się nic nie dzieje, no i nic nie działa. No ale jak głosi staropolskie przysłowie lepszy rydz niż nic (zresztą nie mogę narzekać, i tak mam wyjątkowo wyrozumiałą szefową), więc długi weekend był jak znalazł. Po rozważeniu wielu opcji zdecydowaliśmy się ruszyć w trasę po Peloponezie. Ale tym razem nie była to wycieczka typu "standard" tylko typu "full opcja". W piątek rano ruszyliśmy do Monemvasii, która jest miejscowością na prawie samym dole Pólwyspu Peloponeskiego, na wschodnim wybrzeżu wschodniego "palca". Monemvasia jest przepięknym średniowiecznym miastem wybudowanym na skalistym przyczółku połączonym z lądem groblą. Widoki zapierają dech w piersiach, tym bardziej, że wspięliśmy się na sam szczyt góry - zresztą odsyłam do zdjęć, jest na co popatrzeć. Zanim obejrzeliśmy wszystko (a i tak dojechaliśmy tam ok.15) zrobiło się już późne popołudnie, zatem udaliśmy się w poszukiwaniu miejsca, gdzie moglibyśmy przenocować na dziko (chłopcy w samochodzie na złożonych siedzeniach, a na nich materac z naszej kanapy z salonu, a my z Gosią w namiocie). Na przeciwnej stronie cypla znaleźliśmy plażę (z mnóstwem jeżowców, co później odkryliśmy, z tego powodu nazwaną jakże oryginalnie Plażą Jeżowców), gdzie wykąpaliśmy się, nazbieraliśmy wyżej wymienione jeżowce, a właściwie ich szkielety, zielone i czerwone, ładnie wyglądające na półce, poszliśmy do pobliskiej tawerny, gdzie wypiwszy odpowiednią ilość wina stwierdziliśmy, że pora się rozbić. Poszło nawet całkiem sprawnie, więc w końcu poszliśmy spać, usnąwszy snem kamiennym, co mogło, jak podejrzewam, wynikać z ilości wypitego wzmiankowanego wina. Następnego dnia słońce zerwało nas już o 8 rano, więc po porannej kąpieli w morzu ruszyliśmy do Mistry. Mistra leży 6 km od Sparty i jest XIII-wiecznym zespołem zabudowań bizantyjskich - pałaców, monastyrów i domów. Leżących nota bene na górze bez grama cienia, więc zwiedzanie jest absolutnie wykańczające, ale naprawdę warto. Po wspinaczce udaliśmy się na pyszną pizzę w miasteczku na dole, a następnie w dalszą drogę do Olimpii. Jak zwykle GPS okazał się niezawodny i wybrał trasę może i najkrótszą, ale na pewno najbardziej krętą i stromą jaka była tylko możliwa, więc choć zaoszczędziliśmy 20 km, to jechaliśmy dobra godzinę dłużej niż gdyby jechać według mapy. Niemniej trzeba przyznać, że trasa była bardzo widokowa. Denerwowałam się, że nie dojedziemy na czas, żeby zdążyć zwiedzić Olimpię przed zamknięciem (a przejechanie ponad 200 km i spędzenie w samochodzie ponad trzech godzin po to aby pocałować klamkę by mnie chyba przyprawiło o zawał), ale udało się - na szczęście okazało się, że jest otwarta do 19.30, a nie do 19 jak myślałam. Mieliśmy więc godzinę na zwiedzanie. Kiedy zebraliśmy się już z Olimpii mój mąż wymyślił, że nie szkodzi, że jest już 20 i mamy do przejechania ponad 300 km do domu, on chce się wykapać w pobliskim jeziorze, które wypatrzył na mapie i wyszukał w GPSie. Mimo moich fochów był niezłomny w swojej decyzji - to tylko 40 km, a on chce się opłukać w słodkiej wodzie. Wyruszyliśmy tedy na poszukiwanie jeziora. Kiedy dojechaliśmy w okolice, które na mapie wyglądały na brzeg owego jeziora, zaś w rzeczywistości wyglądały całkiem inaczej, Wojtek kazał mi zapytać o jezioro napotkaną babinkę. Babinka na moje pytanie machnęła ręką i powiedziała: "A tak, tu było jezioro kiedyś, dziecko, ale wyszło. Już dawno wyszło." Na co ja się upewniam: "Czyli nie ma tu jeziora, żadnego? Żadnej wody, żeby się chociaż zanurzyć?", "Nie, nic nie ma, dawno wyszło." Aha. No to ok. Z całej siły powstrzymałam się od jakże satysfakcjonującego tekstu w stylu "a nie mówiłam". Choć tego akurat w swoich dąsach nie przewidziałam - twierdziłam, że albo jeziora nie znajdziemy, albo się okaże, że nie można się w nim kąpać (co się sprawdziło, choć ja raczej myślałam o braku odpowiedniej linii brzegowej i chaszczach, ewentualnie klifach). Przy okazji dowiedziałam się, że jak woda wysycha, to po grecku mówi się, że wyszła. No i słusznie. Poszła gdzieś i już nie wróciła... My jednak wróciliśmy do domu, dotarliśmy po północy, po drodze zaś widzieliśmy zaćmienie księżyca w pełni. Była to bardzo ekscytująca i pełna wrażeń wycieczka. Koniec wypracowania.
PS. W niedzielę pojechaliśmy z chłopcami do jeziora termalnego, a dziś pożegnaliśmy moją siostrę. Cześć Małgo! Pozdrowienia:)

środa, 13 sierpnia 2008

SPA - Sanus per aqua

Wczoraj rano zastanawialysmy się z Gosią gdzie by tu pojechać w czasie mojego wolnego dnia. Wpisalam w Google haslo "one-day trips form athens" i tym sposobem dowiedzialam się, że w odleglosci 30 km od Aten, w miejscowosci Vougliameni znajduje się jezioro termalne czyli spa (sanus per aqua czyli zdrowie przez wodę), o niesamowitych leczniczych wlasciwosciach. Ale bardziej niż zawartosc potasu, magnezu, siarki i czegos tam jeszcze (leczy reumatyzm, lumbago i problemy dermatologiczne) zainteresowalo mnie zdjecie, ukazujące przepiękne jeziorko ze schodzącymi do niego pionowymi skalami. To wystarczylo, żebysmy zdecydowaly, że tam jedziemy. I pojechalysmy... Zanim dotarlysmy, zgubilysmy się cztery razy - wjeżdżając na rondo widnieje znak, że miejscowosc przez którą mamy przejechać jest w lewo, skręcamy w lewo, patrzę we wsteczne lusterko i widzę, że na drodze, w którą wlasnie wjechalam stoi znak, że ta miejscowosc to jednak w prawo... W każdym razie znaki wielokrotnie same sobie zaprzeczaly, ale dzięki pomocy pani sprzedawczyni w przydrożnym sklepie oraz dwóch taksówkarzy w końcu udalo nam się odnaleźć jeziorko. Zero znaków, drogowskazów już na samo jezioro - ono jest dla lokalesów. Fakt faktem, że nigdy o nim wczesniej nie slyszalam i chyba inni turysci też nie, bo kiedy weszlysmy do owego spa, to raczej przypominalo ono sanatorium :) Warunki super, leżaczki, stoliki, parasolki, ale bylysmy z Gosią jedynymi osobami poniżej szesćdziesiątego roku życia..:) W jeziorku kąpieli zazywali dzadkowie i babcie o zupelnie niesamowitych nakryciach glowy. Zdaje się, że popelnilysmy straszne faux-pas wszedlszy do wody bez kapelusika, względnie czepka... Zrobilysmy nawet nasz prywatny ranking najwymyslniejszych nakryć glowy. Miejsce pierwsze bezapelacyjnie zajęla babcia w jaskrawej żólto-czerwonej bejsbolówce, do tego "kocie" okulary sloneczne a la lata pięćdzięsiąte (albo może nie a la tylko full original) oraz z amarantową szminką na ustach (dla panów spieszę z wyjasnieniem - amarantowy to taki ostry różowy). Drugie miejsce zajęla pani w granatowym czepku z niebieską falbanką wokól twarzy (czepek w stylu takim jak noszą panie w mięsnym czy kucharki na kolonijnej stolówce), zas trzecie miejsce pani w czepku z lat 60. kremowym w wypukle róże. Bardzo żalowalysmy, że nie mamy w czym wystąpić. Jeziorko w każdym razie okazalo się cudowne, woda boska, choć przerażająco dużo w niej plywalo ryb. Takich czarnych, niedużych rybek, które wyglądaly jak akwariowe. Jak wchodzilysmy po raz pierwszy do wody, to ze zgrozą patrzylysmy na panią stojącą w wodzie, wokól nóg której bylo aż czarno od tych rybek - aż utrwalilam to na zdjeciu (już wrzucone na picasa). Ale rybki okazaly się niegroźne, przynajmiej w ciągu dnia, bo ponoć w nocy gryzą (czy to możliwie? Tak mi w każdym razie powiedziano...). W spa spędzilysmy cztery godziny (żeby te 8 euro za wstep i 5 za kawę się jakos zrócilo ;)), bo bardzo nam się podobalo. Potem pojechalysmy do pobliskiego Sounio, najbardziej wysuniętego na poludnie cypla Attyki (tam gdzie swiątynia Posejdona) i wrócilysmy do Aten, gdzie w domu czekali już na nas kuzyni, którzy wrócili z Peloponezu, a jutro plyną na Kretę.
A dzis wreszcie odbieram swojego męża z lotniska - na tę okazję planuję nawet umyć samochód (w myjni oczywiscie) :)

poniedziałek, 11 sierpnia 2008

Wycieczkowanie

Zgodnie z planem w sobotę rano udalismy się w kierunku Peloponezu celem
a) zwiedzania b) odwiezienia kuzynów do Tolo. Wyjazd z Aten i wjazd na autostradę do Koryntu byl absolutną masakrą, ale cóż, skoro w tym samym kierunku udawalo się jakies milion Greków wyjeżdżających akurat w sobotę na swoje sierpniowe wakacje... Ale w końcu jakos się udalo i dojechalismy - najpierw do Kanalu Korynckiego, a potem do Myken. Ja już się poddalam i nie chodzę 25-y raz w tę samą trasę, tylko siadając sobie pod drzewkiem posylam stadko na zwiedzanie. Siedząc sobie w cieniu pod drzewkiem figowym bylam swiadkiem takiej oto sceny - tuż obok mnie zbiera się polska grupa i przewodniczka mówi: "Tutaj mamy doskonaly dowód na różnice klasowe w starożytnej Grecji - na górze palac królewski, a na dole..." "Lud Boży"- wtrąca dowcipny pan, z tych co to zawsze jeden taki na każdej wycieczce musi się znaleźć. "Tak jest, lud Boży" - potwierdza pani pilotka - "Ora et labora". Ze zdumienia przetarlam oczy (a raczej uszy). Co ma benedyktyńska, wczesnosredniowieczna chrzescijańska maksyma zalecająca modlitwę i pracę do Myken i różnic klasowych? Zabijcie mnie, nie wiem. Ale wiem, że po takiej wycieczce osoba zapytana co jest w Mykenach, ewentualnie czym byly Mykeny może mieć duży klopot z odpowiedzią...
Po Mykenach pojechalismy do Nafplio, które to urocze miasteczko nieodmiennie wywiera na wszystkich odwiedzających mile wrażenie. Nawet ja, będąc tam którys nasty raz, bardzo je lubię i mi się nie nudzi. Po zjedzeniu sycącego krepa (to już nafpliański standard, polecany przez mnie wszystkim gosciom :)) poplynęlysmy z Gosią do weneckiej fortecy stojącej na mikroskopijnej wysepce (vide zdjęcia). Bylo to dla mnie cos nowego, bo jakos nigdy się nie zlożylo tak, żebym tam mogla poplynąć. Dowiedzialam się, że byl to niegdys pięciogwiazdkowy hotel, bardzo luksusowy, goscie byli dowożeni taksówkami wodnymi. Aż do momentu, kiedy przyszedl straszny sztorm i... wszyscy zginęli. Aż wydalo mi się to nieprawdopodobne, jak to, no więc ponoć fale byly takie, że wdzieraly się do wnętrza fortecy i pokoików i wymywaly ludzi. Wicher zas nie pozwalal helikopterom na utrzymanie się nad wysepką, a żaden statek nie mógl podplynąć. Biorąc pod uwagę fakt, że wysepka znajduje się jakies 800 m od brzegu, a nikt nie doplynąl do niego, to musial być niezly sztorm... Trochę to przerażające, niemniej jednak forteca bardzo piękna, co zostalo przez nas udokumentowane.
Po Nafplio odwiozlam kuzynów na camping w Tolo, gdzie po szybkiej kąpieli w morzu pożegnalysmy ich na 4 dni. Już we dwie udalysmy się w drogę powrotną, którą polecil nam niezastąpiony GPS... W związku z tym jechalysmy krętymi bezdrożami, agrafkami idącymi to w górę to w dól. Malowniczo, to fakt, ale troszkę męcząco. Do domu zajechalymy późnym wieczorem. Następnego dnia pojechalysmy na naszą plażę, gdzie o dziwo nie bylo nawet tak tloczno jak zazwyczaj - sierpień, Grecy się porozjedżali, więc na plaży pojawili się ci nieliczni, którzy pozostali w Atenach. Dzięki temu po raz pierwszy udalo mi się dorwać leżak pod parasolem. Po powrocie z plaży postanowilysmy, wobec absolutnej pustki w lodówce, pójsć do pobliskiej knajpy. Wykąpalysmy się, ubralysmy, wyszlysmy i... stala się rzecz niesamowita. W Atenach, w sierpniu, zaczelo padać! Na początku delikatne kropienie, które wkrótce ustalo. Ale kiedy już siedzialysmy sobie w tawernie, przyszla burza. Taka z piorunami i blyskawicami! Szybko przyszla, szybko poszla, ale sam fakt byl zadziwiający. Co prawda dzis po burzy nie ma już ani sladu, choćby w postaci delikatnego ochlodzenia, żar się z nieba leje, a tu trzeba isc na targ. Ale cóż, nie można mieć wszystkiego... Kończąc tą zlotą myslą życzę wszystkim milego tygodnia :)

piątek, 8 sierpnia 2008

Po wycieczce, przed weekendem :)

W nocy z srody na czwartek przyleciala do mnie moja siostra Gosia. Znów więc mialam wycieczkę na lotnisko o 3 nad ranem. Dodatkowych atrakcji dostarczyla nam Oliwka, która strasznie się przejęla nowym gosciem w domu, i to spiącym na miejscu Wojtka (!), więc dala taki popis swoich możliwosci, ze nawet ja się zdziwilam. Nie mówiąc o Gosce, która po początkowym chichocie zaczęla byc przerażona skokami malej i jej próbami zabawy polegającymi na lataniu z prędkoscią blyskawicy po calym pokoju oraz wskakiwaniu na glowę, brzuch lub plecy i atakowanie odnóży, które mialy nieszczęscie poruszyć się pod przykryciem. Tak więc udalo mi się zasnąc po 5, kiedy Oliwa już się trochę zmęczyla... Wstalysmy o 9 rano, żeby tego dnia, który dostalam wolny, wybrać się na Eginę. Bylam tam wczesniej z Agnieszką, ale tym razem postanowilismy udać się na drugą częsc wyspy, do miejscowosci Aghia Marina, po drodze zwiedzając ruiny swiątyni Afai (Afaia byla nimfą czczoną jedynie na Eginie, utożsamianą z Artemidą). Swiątynię zwiedzilismy (polecam uwadze nowe zdjęcia na picasie), a następnie spacerkiem w dól, 3 km, zeszlimy do nadmorskiej Aghii Mariny, którą obeszlismy, spotykając nawet Polaka, który tam pracuje w knajpie w te wakacje. Potem poszlismy na plażę, gdzie odpoczelismy po dosć męczącym spacerze w tym upale, a następnie obowiązkowo na grillowaną osmiornicę, aby wrócić do Aten statkiem o 18.30, który akurat odchodzil z tej miejscowosci, tak że nie musielismy tluc się z powrotem greckim PKSem do portu. Bylo bardzo milo. Dzis jestem w pracy, ale już jutro weekend :) Odwieziemy naszych kuzynów na Peloponez i zrobimy z nimi standardową rundkę, zwaną malą pętlą argolidzką - Korynt, Epidavros, Nafplio i Mykeny. I zostawimy ich w miejscowosci Tolo, gdzie będą się kempingować. A w niedzielę, już we dwie z siostra pojedziemy sobie na naszą ukochaną plażę do Schinias. W poniedzialek odwiedzimy targ (ja, jak co tydzień, poprosze podwyżkę z tytulu poniedzialkowego laiki - czyli wlasnie tego bazarku), we wtorek może kinko i sklepy, a w srodę wreszcie męża zobaczę :)
Aha, ale żeby blog nie byl zbyt nudny, mam medyczną ciekawostkę. Dowiadywalam się tu o badanie krwi na obecnosc przeciwcial toksoplazmozy. Dobrze jest w pewnym momencie przed ciążą zrobić takie badanie. Otóż procedura jest taka: najpierw dzwoni się do IKA (tutejszy ZUS) i idzie się do przychodni. Potem stoi się po numerek i się zapisuje na za 3 tygodnie, bo taki jest mniej wiecej czas oczekiwania. Po tych 3 tygodniach idzie się do lekarza ginekologa, który wypisuje skierowanie na badania. Ale zanim się pójdzie na badanie, trzeba isć do kogos takiego jak lekarz kontrolujący. Do tego lekarza też się idzie po numerek i znów czeka kolejny tydzień czy dwa na tę wizytę. Grecy mają lekarzy, ktorzy sprawdzają, czy inny lekarz dobre badania zlecil, czy jest podstawa do nich itp, taka kontrola. Jesli się okaże, że lekarz zatwierdzi, to cala procedura od nowa, tj. dzwoni się do IKA po listę wspólpracujących laboratoriów, i po odczekaniu odpowiedniego, bliżej nieokreslonego czasu, można zrobić badania. Caly proces trwa okolo 2 miesiące, dodam jeszcze, że na każde stanie po numerek trzeba przeznaczyć caly dzień (czyli wziąć dzień wolnego z pracy)... Czy ktos cos mówil o polskiej slużbie zdrowia?

środa, 6 sierpnia 2008

Mieszkanko

Ależ jestem szczęsliwa, że mam obie moje kicie w domku. Pralinka się już uspokoila, przestala non-stop czatować przy oknie, niemniej jednak cos będę musiala wymysleć - może jakies ogrodzenie częsci tarasu, czy cos takiego. Nie mogę caly czas mieć paranoi czy Pralina nie wyszla (a mam, goscie potwierdzą, co chwilę nerwowo się rozglądam czy jest i pytam ich czy nie zostawili drzwi na taras otwartych).
Ale do rzeczy. Podaje wszystkim, którzy może znają potencjalnych chętnych - do wynajęcia od 1 wrzesnia jest moje mieszkanko na Niepodleglosci - wszelkie informacje i zdjęcia tu:
http://dom.gratka.pl/tresc/30-23923006-mazowieckie-warszawa-mokotow-al-niepodleglosci.html?w=0f2bd6c06db57a87&s=1
Poza tym niewiele, dzis w nocy przyjeżdża moja siostra, co bardzo mnie cieszy, a jutro mam wolne, więc się wybierzemy na wyspę lub plażę. W sobotę zawieziemy z Gosią kuzynów na Peloponez, a w niedzielę gdzies się wybierzemy we dwie. No i w srodę za tydzień wreszcie powróci mój mąż marnotrawny... Wtedy już pelnia szczęscia :)

wtorek, 5 sierpnia 2008

Pralina's back!!!

Powrócila córa moja marnotrawna... Wyszwędala się trzy dni, kiedy ja już niemalże stracilam nadzieję (wczoraj mialam już bardzo kiepski nastrój, szczerze mówiąc mialam zle przeczucia i wydawalo mi się, że może stalo jej się co strasznego), wrócila jak gdyby nigdy nic. Siedzielismy z Marcinem i Anią (moi goscie, kuzyni) na tarasie i w pewnym momencie Marcin mówi - patrz, to Pralina! I rzeczywiscie, siedziala sobie przy bramie i się patrzyla na nas. Ręce mi się zaczęly trzęsć, bo się balam, że ucieknie, ale jak polecialam po nią, przeskakując przez barierkę od balkonu, to przyszla do mnie. Umorusana, brudna, ale wyluzowana zupelnie, jakby nie na 3 dni wyszla tylko na pól godzinki. Rzucila się na jedzenie i wodę, a potem rozwalila się na podlodze i zaczęla się myć. Dala się poglaskać, ale moje pieszczoty przyjmowala z wyraźnym lekceważeniem. Bardzo się cieszę, że wrócila, ale powiem szczerze, że cos jej się poprzestawialo. Już od rana stoi przy drzwich na taras i miauczy, ewidentnie chcąc wyjsć. Być może wynika to z tego, że jest Oliwka, na pewno ma to jakis wplyw, ale fakt faktem, że ona prawie od samego przyjazdu byla zainteresowana tarasem i wyjsciem. Może zamienila się w kota wychodzącego? Zastanawiam się teraz co zrobić. Czy trzymać ją w domu, ewidentnie wbrew jej woli, ale przynajmniej wiedząc, że jest bezpieczna - ale też muszę się liczyć z tym, że w jakies chwili mojej nieuwagi znowu mi zrobi taki numer, czy może nalożyć jej obróżkę, żeby bylo wiadomo, że jest czyjas i ją puszczać? To by mnie dużo kosztowalo, bo kto wie, czy by wracala, może teraz to szczęsliwy przypadek... Sama nie wiem. Muszę to przemysleć. W każdym razie w tej chwili nigdzie Praliny nie puszczam, niech dojdzie do siebie po tym lajdactwie.

sobota, 2 sierpnia 2008

Zaginiona...

Stala się rzecz straszna... Zaginęla Pralinka.Mam za sobą najkoszmarniejszy dzień od dawna, od momentu, kiedy rano zorientowalam się, że nie ma jej w domu. Wczoraj tuż przed snem wieszalam pranie na tarasie, i choć drzwi na taras byly otwarte tylko na moment mojego wejścia i wyjścia z niego, to zakladam, że jakimś cudem Pralina musiala się niezauważenie przemknąć. Innej opcji nie ma, bo wcześniej byla, no a później poszlam spać. W nocy obudzilam się z myślą "Gdzie jest Pralinka?", bo nie przyszla do mnie. Ale stwierdziwszy, że pewnie śpi w szafie, poszlam znów spać. Ale rano już wiedzialam... Wolalam, szukalam, nasypalam jedzenia. I nic. Pralina zniknęla jak kamfora. Zrozpaczona szukalam jej przez caly dzień kilkakrotnie w naszej okolicy. Zrobilam nawet ogloszenia z kolorowym zdjęciem i obietnicą nagrody i rozwiesilam na slupach i drzewach. I nic... Cisza taka panuje w domu, mala chodzi smętna, chyba wie, co się dzieje, bo nic się nie bawi, nie szaleje, tylko caly czas się przytula. Ja już zdążylam dostać histerii i godzinę plakać mojemu bezsilnemu mężowi przez skypa... Ale co zrobię? Wizualizuję jej powrót. Tylko czy trafi? Czy zechce wrócić? Czy coś jej się nie stalo? Pytania tluką się w mojej glowie i jest mi bardzo źle. Pralina byla ze mną 4 i pól roku, jest moją córeczką i najkochańszą kicią na świecie... Zresztą wiecie o tym, wszyscy moi przyjaciele. Trzymajcie kciuki proszę i wizualizujcie ze mną. Pralina, WRÓĆ!!!