niedziela, 31 sierpnia 2008
Ewia i ulewa...
Wczoraj, tj. w sobotę wybraliśmy się na wycieczkę na wyspę Ewię. Znajomi polecili nam piękną plażę, na której można się na dziko rozbić. Stwierdziliśmy jednak (na szczęście, o czym za chwilę), że będziemy spać w samochodzie - sklada się tylne siedzenia i w naszym combi robi się mnóstwo miejsca - akurat na materac i w miarę wygodne spanie dla dwóch osób. A więc pojechaliśmy, choć dopiero wczesnym popoludniem. Szybko dotarliśmy na Ewię (która jest polączona z lądem wiszącym mostem), dalej już nie tak szybko, ze względu na górskie kręte drogi. Akurat jak zglodnieliśmy, to trafiliśmy na knajpę, na zewnątrz której staly rożny z piekącymi się baranami i innymi smakolykami. Postanowiliśmy spróbować lokalnego specjalu (mimo mojego lekkiego obrzydzenia na początku) zwanego kokoretsi, który sklada się z... podrobów jagnięcych (wątróbka i coś tam jeszcze, wolalam nie wnikać) owiniętych w jelita. No cóż, nie brzmi najlepiej, ale jak pan kelner nalożyl mi troszkę do spróbowania i nie bardzo moglam odmówić, to przekonalam się, że... to jest naprawdę dobre. Po posilku w super miejscu (to tam, gdzie na zdjęciach widać dużo zieleni, wyschnięte koryto rzeki i osiolka) udaliśmy się w dalszą drogę. W końcu dotarliśmy na plażę, gdzie się wykąpaliśmy, poleżeliśmy przy zachodzącym już slońcu i poszliśmy do kawiarni, gdzie piliśmy czerwone winko, czytaliśmy swoje książki, graliśmy w karty i ogólnie odpoczywaliśmy. Kiedy zapadla już noc pojechaliśmy samochodem do pobliskiego lasku, gdzie planowaliśmy spać. Rozlożyliśmy poslanie i poszliśmy spać. W nocy obudzil mnie... straszliwy fetor. Wkrótce poznalam jego przyczynę - nie chcę się tu wdawać w szczególy, ale byla to konsekwencja zjedzenia owego baraniego specjalu przez mojego męża... Powtarzająca się konsekwencja... Nie życzę nigdy nikomu... Do tego pragnienie, po uprzednim spożyciu wina. I komary. Koszmar. W końcu obudzilam Wojtka i poszliśmy się przewietrzyć i napić wody z pobliskiego kraniku - o 4 nad ranem. Wrócliśmy, poszliśmy spać i... Wojtek zasnąl, a ja nie. Wreszcie po godzinie udalo mi się, lecz nie na dlugo. Po kolejnej godzinie obudzila mnie bowiem burza. Taka z piorunami, blyskawicami i wyjącym wiatrem. Przerażona kazalam Wojtkowi odjechać spod drzewa, gdzie staliśmy. Oczywiście znowu nie moglam zasnąć, wokól nas walily pioruny, a ja przeklinalam pomysl wycieczki (a propos - rozmowa w samochodzie dnia poprzedniego - ja: "Kochanie, tak się cieszę, że jedziemy, ja tak lubię takie wycieczki! Ty trochę mniej, co? Ale też lubisz?" Wojtek: "No ja mniej, moglem zostać w domu, ale też lubię. Cieszę się, że się cieszysz"). Kiedy wreszcie nastal poranek, chlodny, 20 stopni, i deszczowy, a ja nie mialam nic do zalożenia oprócz koszulki na ramiączkach i szortów, zażądalam powrotu do domu. Po drodze fotografowalam mgly w górach Ewii, a kiedy dojechaliśmy do Aten, rozpętala się kolejna burza, zamieniając ateńskie ulice w rwące potoki, co oczywiście również uwiecznilam na zdjęciach. Bardzo lubię wycieczki... ale jeszcze bardziej lubię spokojne niedziele w domu... ;)
Archiwum bloga
-
►
2010
(19)
- ► października (1)
-
►
2009
(35)
- ► października (3)