poniedziałek, 18 sierpnia 2008

Długi weekend

W środę wieczorem przylecieli chłopcy (Wojtek z kuzynem Tomkiem, który był świadkiem na naszym ślubie), w czwartek byłam w pracy, podczas gdy oni wraz z moją siostrą sobie plażowali, ale już w piątek zaczął się długi weekend. W Grecji, tak jak i w Polsce, 15 sierpnia jest świętem (zwanym tu Panagija, czyli Matki Boskiej). Tradycją jest, że w okolicach Panagii Grecy biorą masowo urlopy - w związku z tym przez dwa tygodnie niemal wszystko jest zamknięte (nie mówię o miejscach dla turystów, tylko o lokalach dzielnicowych, tj. sklepy, siłownia, piekarnia, okoliczne knajpki, pizza na dowóz itp.). Życie jest przez to niesamowicie utrudnione i w zasadzie powinien w tym czasie obowiązywać urlop - taki nadprogramowy, z racji tego, że się nic nie dzieje, no i nic nie działa. No ale jak głosi staropolskie przysłowie lepszy rydz niż nic (zresztą nie mogę narzekać, i tak mam wyjątkowo wyrozumiałą szefową), więc długi weekend był jak znalazł. Po rozważeniu wielu opcji zdecydowaliśmy się ruszyć w trasę po Peloponezie. Ale tym razem nie była to wycieczka typu "standard" tylko typu "full opcja". W piątek rano ruszyliśmy do Monemvasii, która jest miejscowością na prawie samym dole Pólwyspu Peloponeskiego, na wschodnim wybrzeżu wschodniego "palca". Monemvasia jest przepięknym średniowiecznym miastem wybudowanym na skalistym przyczółku połączonym z lądem groblą. Widoki zapierają dech w piersiach, tym bardziej, że wspięliśmy się na sam szczyt góry - zresztą odsyłam do zdjęć, jest na co popatrzeć. Zanim obejrzeliśmy wszystko (a i tak dojechaliśmy tam ok.15) zrobiło się już późne popołudnie, zatem udaliśmy się w poszukiwaniu miejsca, gdzie moglibyśmy przenocować na dziko (chłopcy w samochodzie na złożonych siedzeniach, a na nich materac z naszej kanapy z salonu, a my z Gosią w namiocie). Na przeciwnej stronie cypla znaleźliśmy plażę (z mnóstwem jeżowców, co później odkryliśmy, z tego powodu nazwaną jakże oryginalnie Plażą Jeżowców), gdzie wykąpaliśmy się, nazbieraliśmy wyżej wymienione jeżowce, a właściwie ich szkielety, zielone i czerwone, ładnie wyglądające na półce, poszliśmy do pobliskiej tawerny, gdzie wypiwszy odpowiednią ilość wina stwierdziliśmy, że pora się rozbić. Poszło nawet całkiem sprawnie, więc w końcu poszliśmy spać, usnąwszy snem kamiennym, co mogło, jak podejrzewam, wynikać z ilości wypitego wzmiankowanego wina. Następnego dnia słońce zerwało nas już o 8 rano, więc po porannej kąpieli w morzu ruszyliśmy do Mistry. Mistra leży 6 km od Sparty i jest XIII-wiecznym zespołem zabudowań bizantyjskich - pałaców, monastyrów i domów. Leżących nota bene na górze bez grama cienia, więc zwiedzanie jest absolutnie wykańczające, ale naprawdę warto. Po wspinaczce udaliśmy się na pyszną pizzę w miasteczku na dole, a następnie w dalszą drogę do Olimpii. Jak zwykle GPS okazał się niezawodny i wybrał trasę może i najkrótszą, ale na pewno najbardziej krętą i stromą jaka była tylko możliwa, więc choć zaoszczędziliśmy 20 km, to jechaliśmy dobra godzinę dłużej niż gdyby jechać według mapy. Niemniej trzeba przyznać, że trasa była bardzo widokowa. Denerwowałam się, że nie dojedziemy na czas, żeby zdążyć zwiedzić Olimpię przed zamknięciem (a przejechanie ponad 200 km i spędzenie w samochodzie ponad trzech godzin po to aby pocałować klamkę by mnie chyba przyprawiło o zawał), ale udało się - na szczęście okazało się, że jest otwarta do 19.30, a nie do 19 jak myślałam. Mieliśmy więc godzinę na zwiedzanie. Kiedy zebraliśmy się już z Olimpii mój mąż wymyślił, że nie szkodzi, że jest już 20 i mamy do przejechania ponad 300 km do domu, on chce się wykapać w pobliskim jeziorze, które wypatrzył na mapie i wyszukał w GPSie. Mimo moich fochów był niezłomny w swojej decyzji - to tylko 40 km, a on chce się opłukać w słodkiej wodzie. Wyruszyliśmy tedy na poszukiwanie jeziora. Kiedy dojechaliśmy w okolice, które na mapie wyglądały na brzeg owego jeziora, zaś w rzeczywistości wyglądały całkiem inaczej, Wojtek kazał mi zapytać o jezioro napotkaną babinkę. Babinka na moje pytanie machnęła ręką i powiedziała: "A tak, tu było jezioro kiedyś, dziecko, ale wyszło. Już dawno wyszło." Na co ja się upewniam: "Czyli nie ma tu jeziora, żadnego? Żadnej wody, żeby się chociaż zanurzyć?", "Nie, nic nie ma, dawno wyszło." Aha. No to ok. Z całej siły powstrzymałam się od jakże satysfakcjonującego tekstu w stylu "a nie mówiłam". Choć tego akurat w swoich dąsach nie przewidziałam - twierdziłam, że albo jeziora nie znajdziemy, albo się okaże, że nie można się w nim kąpać (co się sprawdziło, choć ja raczej myślałam o braku odpowiedniej linii brzegowej i chaszczach, ewentualnie klifach). Przy okazji dowiedziałam się, że jak woda wysycha, to po grecku mówi się, że wyszła. No i słusznie. Poszła gdzieś i już nie wróciła... My jednak wróciliśmy do domu, dotarliśmy po północy, po drodze zaś widzieliśmy zaćmienie księżyca w pełni. Była to bardzo ekscytująca i pełna wrażeń wycieczka. Koniec wypracowania.
PS. W niedzielę pojechaliśmy z chłopcami do jeziora termalnego, a dziś pożegnaliśmy moją siostrę. Cześć Małgo! Pozdrowienia:)