Wczoraj rano zastanawialysmy się z Gosią gdzie by tu pojechać w czasie mojego wolnego dnia. Wpisalam w Google haslo "one-day trips form athens" i tym sposobem dowiedzialam się, że w odleglosci 30 km od Aten, w miejscowosci Vougliameni znajduje się jezioro termalne czyli spa (sanus per aqua czyli zdrowie przez wodę), o niesamowitych leczniczych wlasciwosciach. Ale bardziej niż zawartosc potasu, magnezu, siarki i czegos tam jeszcze (leczy reumatyzm, lumbago i problemy dermatologiczne) zainteresowalo mnie zdjecie, ukazujące przepiękne jeziorko ze schodzącymi do niego pionowymi skalami. To wystarczylo, żebysmy zdecydowaly, że tam jedziemy. I pojechalysmy... Zanim dotarlysmy, zgubilysmy się cztery razy - wjeżdżając na rondo widnieje znak, że miejscowosc przez którą mamy przejechać jest w lewo, skręcamy w lewo, patrzę we wsteczne lusterko i widzę, że na drodze, w którą wlasnie wjechalam stoi znak, że ta miejscowosc to jednak w prawo... W każdym razie znaki wielokrotnie same sobie zaprzeczaly, ale dzięki pomocy pani sprzedawczyni w przydrożnym sklepie oraz dwóch taksówkarzy w końcu udalo nam się odnaleźć jeziorko. Zero znaków, drogowskazów już na samo jezioro - ono jest dla lokalesów. Fakt faktem, że nigdy o nim wczesniej nie slyszalam i chyba inni turysci też nie, bo kiedy weszlysmy do owego spa, to raczej przypominalo ono sanatorium :) Warunki super, leżaczki, stoliki, parasolki, ale bylysmy z Gosią jedynymi osobami poniżej szesćdziesiątego roku życia..:) W jeziorku kąpieli zazywali dzadkowie i babcie o zupelnie niesamowitych nakryciach glowy. Zdaje się, że popelnilysmy straszne faux-pas wszedlszy do wody bez kapelusika, względnie czepka... Zrobilysmy nawet nasz prywatny ranking najwymyslniejszych nakryć glowy. Miejsce pierwsze bezapelacyjnie zajęla babcia w jaskrawej żólto-czerwonej bejsbolówce, do tego "kocie" okulary sloneczne a la lata pięćdzięsiąte (albo może nie a la tylko full original) oraz z amarantową szminką na ustach (dla panów spieszę z wyjasnieniem - amarantowy to taki ostry różowy). Drugie miejsce zajęla pani w granatowym czepku z niebieską falbanką wokól twarzy (czepek w stylu takim jak noszą panie w mięsnym czy kucharki na kolonijnej stolówce), zas trzecie miejsce pani w czepku z lat 60. kremowym w wypukle róże. Bardzo żalowalysmy, że nie mamy w czym wystąpić. Jeziorko w każdym razie okazalo się cudowne, woda boska, choć przerażająco dużo w niej plywalo ryb. Takich czarnych, niedużych rybek, które wyglądaly jak akwariowe. Jak wchodzilysmy po raz pierwszy do wody, to ze zgrozą patrzylysmy na panią stojącą w wodzie, wokól nóg której bylo aż czarno od tych rybek - aż utrwalilam to na zdjeciu (już wrzucone na picasa). Ale rybki okazaly się niegroźne, przynajmiej w ciągu dnia, bo ponoć w nocy gryzą (czy to możliwie? Tak mi w każdym razie powiedziano...). W spa spędzilysmy cztery godziny (żeby te 8 euro za wstep i 5 za kawę się jakos zrócilo ;)), bo bardzo nam się podobalo. Potem pojechalysmy do pobliskiego Sounio, najbardziej wysuniętego na poludnie cypla Attyki (tam gdzie swiątynia Posejdona) i wrócilysmy do Aten, gdzie w domu czekali już na nas kuzyni, którzy wrócili z Peloponezu, a jutro plyną na Kretę.
A dzis wreszcie odbieram swojego męża z lotniska - na tę okazję planuję nawet umyć samochód (w myjni oczywiscie) :)