U nas powolutku, po malutku. Zamiast polecieć do Londynu na ślub przyjaciółki, zostaliśmy w domku z powodu tzw. awarii przyszłej mamy, czyli mnie :). Na szczęście wszystko jest ok, skończyło się na strachu i odpoczywaniu. Byłam tydzień na zwolnieniu, jutro wracam do pracy, natomiast jeśli - oby - tym razem nic nie wyskoczy, to 30.10 wybieramy się do Polski na Wszystkich Świętych.
Tymczasem Witoldino wypuścił szóstego już zęba - wreszcie na górze będzie symetrycznie, bo to prawa dwójka, dotychczas wyszczerzał 3 górne guficzkowe zęby. Na dole na razie bez zmian - od pół roku ma wciąż tylko dwie jedyneczki, które wyszczerza kiedy nas straszy :). Poza tym ma katar, co jest dość uciążliwe, bo bidulek nie może oddychać przez nos, a przy próbie wyciągania mu gilasów z nosa za pomocą specjalistycznego urządzenia zwanego fridą wije się jak wąż i wrzeszczy jak zarzynane zwierzę... Cóż, ponoć katar tak czy śmak trwa tydzień, jakoś się przemęczymy.
Tyle u nas, poza tym spokojnie. Jest trochę nowych zdjęć.
czwartek, 14 października 2010
wtorek, 21 września 2010
Wycieczka nad jezioro Trichonida
W sobotę rano Witul zerwał mnie przed siódmą. Niedługo potem wstał Wojtek i stwierdził, że nie ma co siedzieć w domu - jedziemy na wycieczkę. Wymyślił, że pojedziemy na wyspę Lefkadę - to aż 400 km. Miałam co prawda wątpliwości, ale ustaliliśmy, że najwyżej zatrzymamy się wcześniej, ale ruszamy w tamtym kierunku. Po śniadanku i spakowaniu wreszcie wyruszyliśmy. Witul akurat odpadł i spał sobie grzecznie w samochodzie przez niemal 200 km. Akurat dojechaliśmy do mostu Rio-Antirio, który łączy Peloponez z Grecją lądową. Obok mostu kursuje również (tańszy) prom. Zdecydowaliśmy się popłynąć promem, aby dać Witulowi odsapnąć i się rozprostować. Na drugiem brzegu ruszyliśmy do Messolongi, gdzie zjechaliśmy do knajpy rybnej, którą odkryliśmy niemal dwa lata temu podczas wycieczki z moimi rodzicami. Zjedliśmy tam obiad i ruszyliśmy dalej. Witul zaczął trochę jęczeć i choć pomagało puszczenie "Fasolek" (piosenki dla dzieci, jakby ktoś nie wiedział), to zdecydowaliśmy, że nie bedziemy jechać kolejnych 150 km. Wojtek znalazł na GPSie jezioro. Na stacji beznynowej potwierdziliśmy, że rzeczywiście istnieje (kiedyś na Peloponezie szukaliśmy długo i namiętnie jeziora, które widniało zarówno na mapie jak i na GPSie, ale okazało się, że jest wyschnięte, i to od jakiś 50 lat...) i zjechaliśmy w tym kierunku. Udało nam się znaleźć przytulny hotel i - jadąc dalej wyboistą drogą - przepiękną bezludną plażę. Byliśmy zachwyceni - ciepła, krystalicznie czysta słodka woda, cicha, spokojna plaża (bez petów!), nikogo oprócz nas. Po prostu raj! Na plaży spędziliśmy czas do jakieś 18, potem pojechaliśmy do hotelu. Wieczorkiem zjedliśmy kolację na tarasie i ja padłam, a Wojtek jeszcze oddawał się lekturze.
Następnego dnia znów pojechaliśmy na "naszą" plażę. Ok. 12.30 kiedy Witulowi zaczęło już lecieć oko ruszyliśmy w trasę powrotną. Tym razem jechaliśmy trasą krajobrazową - czytaj: milion zakrętasów, agrafki i przepaście pod kołami. Ale widoki cudowne! Co prawda 40 km przejechaliśmy w ponad godzinę, ale warto było. Wracaliśmy również promem i dalej autostradą do domu.
Warto się było spontanicznie wybrać, było pięknie i cudownie i z dumą ogłaszam, że nasz syn zachowywał się naprawdę przyzwoicie - wszelkie jęki były szybko uciszane przez "Fasolki" ;).
Jak zawsze zapraszamy do obejrzenia zdjęć (wrzuciłabym tu, ale blog mi komunikuje, że nie mam miejsca na zdjecia... - nie wiem czemu, chyba jednak jestem za mało techniczna...).
Następnego dnia znów pojechaliśmy na "naszą" plażę. Ok. 12.30 kiedy Witulowi zaczęło już lecieć oko ruszyliśmy w trasę powrotną. Tym razem jechaliśmy trasą krajobrazową - czytaj: milion zakrętasów, agrafki i przepaście pod kołami. Ale widoki cudowne! Co prawda 40 km przejechaliśmy w ponad godzinę, ale warto było. Wracaliśmy również promem i dalej autostradą do domu.
Warto się było spontanicznie wybrać, było pięknie i cudownie i z dumą ogłaszam, że nasz syn zachowywał się naprawdę przyzwoicie - wszelkie jęki były szybko uciszane przez "Fasolki" ;).
Jak zawsze zapraszamy do obejrzenia zdjęć (wrzuciłabym tu, ale blog mi komunikuje, że nie mam miejsca na zdjecia... - nie wiem czemu, chyba jednak jestem za mało techniczna...).
czwartek, 9 września 2010
Witul roczniak
20 sierpnia wreszcie nadszedł czas urlopu i wybraliśmy się do Polski. Dolecieliśmy bez przeszkód, chociaż te nocne loty są koszmarne - więcej sie nie skuszę. Cały dzień rozbity, Witul marudnawy, a my z mamą nieprzytomne, bo nie zmrużyłysmy oka całą noc (tzn. mi się udało zdrzemnąć w samolocie z Witulem na rękach, ściśnięci jak sardynki w puszce). Popołudniu przyjechał do Wawy Wojtek i znowu (po 2,5 mscach) cała rodzinka była w komplecie :)! Wieczorem poszliśmy na taty urodzinowy obiad do Dzikiego Ryżu - było pysznie! Potem winko u rodziców, a potem to już padłam i zasnęłam snem głębokim.
W sobotę pojechaliśmy z Wojtkiem do Poznania i stamtąd od razu do naszego kochanego Bucharzewa. O godz.19.47 21 sierpnia świętowaliśmy rodzinnie (tylko my i ciocia Julitka, czyli mama chrzestna Witusia) ukończenie roczku - Jubilat był śpiący i marudny i przestraszyły go takie trąbki, zaczął ryczeć i w związku z tym kwadrans później już spał...
W Bucharzewie spędziliśmy 10 dni. W międzyczasie przyleciał Wojtka kolega Seit (z Kazachstanu), wybraliśmy się z nim do miasta sexu i biznesu, czyli Sierakowa (a jakże ;)), zwiedziliśmy Muzeum Opalińskich i widzieliśmy wystawę pięknych fotografii z Pojezierza Sierakowskiego.
W sobotę 28.08 odbyła się huczna impreza z okazji urodzin Witula, licznie stawiła się rodzina i znajomi, było ponad 30 osób - bardzo wszystkim dziękujemy za przybycie. Witul został obsypany prezentami! Jedzenie było pyszne, atmosfera miła, nawet pogoda dopisała, więc było fantastycznie :).
We wtorek zjechaliśmy z Bucharzewa do Poznania, żeby Wojtek mógł pomóc mamie, a ja rozerwać się "w mieście" ;). Spotykałam się ze znajomymi i spędzałam miło czas. Zdecydowanie za szybko nadszedł weekend, w sobotę jeszcze wyskoczyliśmy do Uniejowa, gdzie obejrzeliśmy zamek i kąpaliśmy się w basenie solankowym (Wituś był zachwycony). Po powrocie pakowanie i w niedzielę o 6 rano busik do Berlina. W Atenach wylądowaliśmy z lekkim opóźnieniem po 17-tej i cały wieczór spędziliśmy na ogarnianu domu i dopieszczaniu kotów i (pozostałych przy życiu) ryb...
A od poniedziałku znowu praca, którą osładza pewna fantastyczna wiadomość - kmwtw :) *.
Aha, jest mnóstwo zdjęć - dwa nowe albumy - z pobytu w Polsce i oddzielnie z Witusiowej imprezy - jak zwykle zapraszamy do oglądania!
* Kto ma wiedzieć ten wie...
wtorek, 17 sierpnia 2010
Chorutek :(
Wczoraj po porannej drzemce Witulin obudził się z gorączką 38 stopni. Podałam mu lek przeciwgorączkowy, który pomógł doraźnie. Był taki troszkę niewyraźny, ale zdecydowałyśmy, że lepiej żeby pojechać z nim na wzgórze Likavitos, które chciałam pokazać naszemu gościowi, niż się kisić w domu, gdzie Witul jak jest marudny marudzi jeszcze bardziej. I rzeczywiście, wycieczka go zainteresowała, z zaciekawieniem oglądał widoki i piękną panoramę Aten oraz asystował w zdejmowaniu flagi (zapraszam do obejrzenia zdjęć). Po przyjechaniu do domu za to zdecydowanie mu sie pogorszyło. Od godziny 21 marudził, pokładał się, jęczał, ale spać nie chciał. O 23 dostał czopek przeciwgorączkowy, bo temperatura przekroczyła 38,5 stopni. Mój mały synek, ciepły jak piecyk wieszał się na mnie, pokładał, płakał, ale nie mógł zasnąć, bidulinek. Tak bardzo mi go było szkoda, bezsilność jest okropna! Schładzałam go letnią kąpielą, poiłam, nosiłam na rękach, cudowałam. Pomogło w końcu przeczytanie wszystkich dostępnych w domu książeczek Witulowych i głaskanie po spoconej główce - przed północą wreszcie zasnął. Niestety o 2 w nocy obudził się z płaczem i wysoką gorączką - ponad 39 stopni. Żadnych innych objawów poza temperaturą - w końcu o 3 dałam kolejny czopek. Po jakiś 10 minutach Wituś poczuł się lepiej i zdecydował, że idzie się bawić. Sam zszedł z łóżeczka i na dwóch nogach powędrował do salonu... ja lekko zdziwiona za nim... W końcu odpadł przed czwartą nad ranem. Kiedy wstawałam do pracy miał już główkę chłodną. Obudził się dopiero przed dwunastą w poludnie - ze świeżymi oczkami i bez gorączki. Za to... z o wiele dłuższymi zębami! Wiem, że to brzmi trochę głupio, ale jeszcze wczoraj górne jedynki ledwo wystawały poza dziąsełka, a dziś urosły o kilka milimetrów - czy to możliwe, że gorączka była od tego? Słyszałam o gorączce przy przebijaniu się ząbków, ale przy rośnięciu już tych, które się przebiły poza dziąsła? Dziwne to - ale nie wiem jaka inna może być przyczyna tej gorączki. Może ewentualnie wchodzić w grę lekkie zatrucie, bo były też delikatne sensacje żołądkowe - choć na tyle lekkie, że gdyby nie gorączka nawet nie zwróciłabym na to uwagi...
Na chwilę obecną Witul jest trochę marudny, ale bez gorączki. Oby już nie wróciła!
Tymczasem zaczynam odliczać dni do wyjazdu - nie licząc dnia dzisiejszego (do końca pracy mniej niż godzina, to już jakby nic ;)) zostały raptem dwa dni! Uff, już się nie mogę doczekać!
Na chwilę obecną Witul jest trochę marudny, ale bez gorączki. Oby już nie wróciła!
Tymczasem zaczynam odliczać dni do wyjazdu - nie licząc dnia dzisiejszego (do końca pracy mniej niż godzina, to już jakby nic ;)) zostały raptem dwa dni! Uff, już się nie mogę doczekać!
środa, 11 sierpnia 2010
Sierpniowy Witul

Oto Wituś w koszulce kibica reprezentacji Anglii ;). Z okazji meczu Legia-Arsenal występował w niej w sobotę i widać dobrze obstawił ;). Więcej zdjęć w najnowszym albumie - zapraszam.
U nas już 4 zęby w niemal pełnej krasie (jest szczerba między dwoma górnymi jedynkami :D) i wiele kroczków dziennie. Wituś ćwiczy zapamiętale, chyba chce wszystkich rzucić na kolana jak przyjedziemy do Polski - no i oczywiście podeptać roczek. Chodzi coraz pewniej, jak traci równowagę to często kuca, a nie pada na pupę jak wcześniej. Kuca, odczekuje chwilę, podnosi się (bez żadnej trzymanki!) i idzie dalej :).
Poza tym rozrabia okrutnie, tylko patrzy gdzie by tu coś zbroić, rozmontować, ewentualnie tak schować, żeby nikt nie znalazł (od dwóch tygodni szukamy małego pilocika do głośników - przepadł, Witul tak go dobrze schował, że się pewnie znajdzie przy okazji przeprowadzki...). I ma przy tym taki szelmowski wyraz twarzy - w oczach chochliki i przysięgam, że chichocze, najbardziej go śmieszy jak mu grożę palcem i mówię "Nu nu nu Wituś!". Wtedy po prostu pęka ze śmiechu. I pędzi tam, gdzi wie, że to usłyszy - np. podchodzi do dekodera i odwraca się z takim uśmieszkiem, bo już wie, że będzie grożenie paluszkiem. Oczywiście nie chcę go zawieść i mu grożę, a on pokłada się ze śmiechu :D.
Kolejną ulubioną czynnością, absolutnie pierwszą w rankingu ulubionych czynności, jest jedzenie. Nasze dziecko jest jak odkurzacz - pochłania wszystko. Jeśli tylko dostrzeże, że któraś z nas coś je, to z drugiego końca domu leci (na czworakach, bo mu się śpieszy, nie ma czasu na powolne kroczki, więc zasuwa z prędkością pershinga) i domaga się, żeby mu dać. I nie daj mu człowieku, to awantura! Ulubione przekąski - owoce, głównie brzoskwinie. Ale w zasadzie wszystko się nada ;) - nasz niespełna roczny synek jadł już takie potrawy jak kalmary, ośmiornice, krewetki, łososia wędzonego itp itd. Wchodzi wszystko...
Czekamy już z utęsknieniem na urlop, na przyjazd do Polski, do naszego ulubionego miejsca :). Do zobaczenia wkrótce!
poniedziałek, 2 sierpnia 2010
Pierwsze kroczki!!!
Oto Witul strzepujący sandała. Ale od początku. W sobotę 31.07 Wituś zrobił pierwsze dwa kroczki. W niedzielę sztukę powtórzył, zatem uznałam, że trzeba mu nałożyć butki na wyjście do knajpy. Takoż uczyniłam, jednak chodzenie w sandałach nie przypadło Witusiowi do gustu i co rusz próbował je strzepnąć raz z jednej, a raz z drugiej nogi. I w sandałach chodzić nie umie - czeka nas zatem nauka chodzenia w butach :). Ale jestem bardzo dumna z naszego synka, który na pewno już podepcze roczek - kto wie, może nawet w sandałach ;).
Z kolejnych newsów, to przebił się wreszcie czwarty ząbek na który czekałyśmy od tygodnia - pokazał się rożek górnej prawej jedynki :D. Poza tymi wstrząsającymi mym światem wiadomościami nic godnego uwagi się nie wydarzyło - zarówno w sobotę jak i w niedzielę pojechaliśmy na plażę, było jak zwykle gorąco, męcząco i fajnie ;). Witul pożeracz petów powoduje, że nie można go z oka spuścić - on ma jakiś radar, wykryje każdego peta w promieniu 100 m i natychmiast wsadza go do buzi celem przeżucia. Fuj! Tak że pilnowanie go oznacza rzucanie się co chwila skokiem pantery żeby zdążyć mu wyrwać wspomnianego peta przed wsadzeniem go do buzi...
Są nowe zdjęcia z tego weekendu, zapraszam do oglądania (strzeliłam też foty naszej nowej furze ;)).
poniedziałek, 26 lipca 2010
Witold Szach-mat i wyspa Kea
Wędrując po miasteczku Ioulida na wyspie Kei trafiliśmy na szachownicę rodem z Alicji z Krainy Czarów. Witusiowi się bardzo podobało, mnie również, na więcej zdjęć zapraszam do nowego albumu ;).
Zanim rozpocznę opowieść o szalonej sobocie, czyli urodzinowym wypadzie mamy i nas na Keę, chciałąm sie pochwalić, że od środy mamy już samochodzik - jak tylko go obfocę, to zamieszczę ;). Pierwsza trasa (poza przywiezieniem go z salonu pod dom) była właśnie w sobotę - 60 km do portu Lavrio. Zerwaliśmy się o 7 rano żeby dojechac na prom, który odpływał o 9.00. Do miasteczka wjeżdżałam na pełnym gazie o godzinie 8.57 pewna w zasadzie, że nie mamy szans zdążyć. Z piskiem opon podjechałam pod prom o godz. 9.01 i krzyknęłam do pana, który zaczynał już podnosić trap, czy na nas poczeka. Pan odkrzyknął, że ok, ale szybko, więc popędziliśmy po bilet (na drugi koniec olbrzymiego parkingu) i w biegu wyciągałam małego, wózek, torby, pakowałam Witula do wózka, i z wywieszonymi jęzorami pędząc przez parking wielkości boiska wpadłyśmy na prom. Zaczekali na nas i odpłynęliśmy o 9.05... ;)
Dopłynąwszy na wyspę zrobiliśmy rekonesans w miasteczku portowym, dowiedziałam się, że na porządną plażę lepiej pojechać autobusem. Poczekaliśy na greckiego pksa i pojechaliśmy na plaże w Otzias, gdzie byliśmy do 15. Następnie poszliśmy na urodzinowy obiad (sto lat, Mamo!)do knajpy i stamtąd znowu biegiem (ach ten timing) na autobus do głownego miasteczka - "stolicy" wyspy Ioulidy. Zeszłyśmy miasteczko - w takim upale, że masakra, żywego ducha nie było, tylko my smażąc się przemykałyśmy uliczkami. Trafiliśmy na cudowną szachownicę, która Witulowi bardzo przypadła do gustu, mnie również ;).
Zanim rozpocznę opowieść o szalonej sobocie, czyli urodzinowym wypadzie mamy i nas na Keę, chciałąm sie pochwalić, że od środy mamy już samochodzik - jak tylko go obfocę, to zamieszczę ;). Pierwsza trasa (poza przywiezieniem go z salonu pod dom) była właśnie w sobotę - 60 km do portu Lavrio. Zerwaliśmy się o 7 rano żeby dojechac na prom, który odpływał o 9.00. Do miasteczka wjeżdżałam na pełnym gazie o godzinie 8.57 pewna w zasadzie, że nie mamy szans zdążyć. Z piskiem opon podjechałam pod prom o godz. 9.01 i krzyknęłam do pana, który zaczynał już podnosić trap, czy na nas poczeka. Pan odkrzyknął, że ok, ale szybko, więc popędziliśmy po bilet (na drugi koniec olbrzymiego parkingu) i w biegu wyciągałam małego, wózek, torby, pakowałam Witula do wózka, i z wywieszonymi jęzorami pędząc przez parking wielkości boiska wpadłyśmy na prom. Zaczekali na nas i odpłynęliśmy o 9.05... ;)
Dopłynąwszy na wyspę zrobiliśmy rekonesans w miasteczku portowym, dowiedziałam się, że na porządną plażę lepiej pojechać autobusem. Poczekaliśy na greckiego pksa i pojechaliśmy na plaże w Otzias, gdzie byliśmy do 15. Następnie poszliśmy na urodzinowy obiad (sto lat, Mamo!)do knajpy i stamtąd znowu biegiem (ach ten timing) na autobus do głownego miasteczka - "stolicy" wyspy Ioulidy. Zeszłyśmy miasteczko - w takim upale, że masakra, żywego ducha nie było, tylko my smażąc się przemykałyśmy uliczkami. Trafiliśmy na cudowną szachownicę, która Witulowi bardzo przypadła do gustu, mnie również ;).
O 19.00 zjechałyśmy kolejnym autobusem do portu i po ostatnim jeszcze przekąpaniu się w morzu popłynęliśmy do Lavrio, a stamtąd już do domu. Witul urządził niesamowitą histerię, ale ponieważ wychodzi mu kolejna jedynka - tym razem górna prawa, to znowu jest biedny usprawiedliwiony. Ale cały dzień zachowywał się bardzo grzecznie i jeszcze pieruna mała (jak to mówi Wojtek) nie spał cały dzień, taki był zaobsorbowany i podekscytowany tym co dzieje. Padł dopiero w samochodzie i to na krótko i po dłuższej histerii zasnął w domu dopiero o 23. Za to dał mi pierwszy raz od dawien dawna pospać w niedzielę do 9.30 - hurra! ;)
Wycieczka była bardzo udana, choć na tyle męcząca, że niedzielę spędziliśmy w domu - odpoczywając, czyszcząc akwarium, wieszając firanki itp itd. ;). A tymczasem znów jest poniedziałek - czemu weekend zawsze mija tak szybko?
wtorek, 13 lipca 2010
Trójząb Witolda ;)

Oto Wituś szczerzący swoje dwa zęby - lada chwila będzie szczerzył trzy, bo w dniu wczorajszym przebila się w bólach górna lewa jedyneczka :). Wreszcie, bo już nie wiadomo bylo kto prędzej oszaleje - on czy my... przynajmniej się wyjasniło czemu byl taką marudą przez ostatni tydzień - i jest zupełnie usprawiedliwiony, bidulek.
Poza tym tu nastroje nieco lepsze niż ostatnio, choć samochodu nadal nie ma - co bardziej frustrujące, czeka sobie w salonie, podczas gdy ja czekam na kolejną pieczęć - tym razem już ostatnią, więc jest duża szansa, że w przyszlym tygodniu wreszcie będzie!
W weekend wybraliśmy się na wycieczki - w sobotę do Aten (powyższe zdjęcie zostalo zrobione w autobusie właśnie), gdzie pospacerowaliśmy sobie i zrobiłyśmy małe zakupy ubraniowe (zaczynają się wyprzedaże :)). Natomiast w niedzielę poplynęliśmy promem na wyspę Eginę - było super, choć podróż męcząca - autobusem do metra, metrem z przesiadką do Pireusu i tam na prom, a potem taki sam powrót. Oba te wypady zostaly uwiecznione, a nowe albumy dodane do naszej galerii.
Poza tym nie mogę się powstrzymać przed fotografowaniem Witusia jak wściekła, bo zachwyca mnie każda jego mina i poza ;), tak że jest i album min i póz Witulka ;). Jak zwykle zapraszam do oglądania.
czwartek, 8 lipca 2010
Czarne chmury...
Jestem zniechęcona. Dopadły nas kłopoty natury finansowej - kilka kiepskich decyzji i teraz są tego skutki. Na domiar złego od miesiąca jesteśmy w zasadzie uziemione bez samochodu, co również nie nastraja optymistycznie, biorąc pod uwagę fakt, że nowy samochód może będzie za 2 tygodnie... Tu się wszystko tak przeciąga, dokumenty samochodowe Grecy trzymali miesiąc, tyle czasu było potrzbne, żeby przystawić 1 (słownie: jedną!) pieczątkę.
Aby ponurego obrazu dopłenić dodam, że Wituś stał się okazem marudy. Jęczy właściwie bez przerwy i bez szczególnego powodu, choć najlepszym powodem zdaje się być sama moja obeność. Kiedy schodzę z pracy na przerwę najpierw się cieszy, cały się rozjaśnia i wita mnie uśmiechem, aby zaraz potem zacząć jęczeć ze wzmożoną siłą jeśli tylko nie trzymam go na rękach. A kiedy wychodzę jest wycie, które słyszę w biurze, co wpływa na mnie dość frustrująco. Po powrocie z pracy jest podobnie, musze się nim zajmować absolutnie i nie ma w zasadzie możliwości bawienia się na podłodze - musi być na rączkach, a klocuś waży już ponad 11 kg i nie daję rady. Pewnym wyjściem są huśtawki w parku, więc co wieczór, kiedy upał zelżeje idziemy się bujać. Czasem towarzyszy temu histeria w drodze (wózek też jest be), a czasem udaje się dotrzeć na miejsce w spokoju.
Poza tym minął już miesiąc od wyjazdu Wojtka i zdaje się, że gdzieś w tej okolicy kończy się moja odporność na rozstanie i zaczyna mi być naprawdę źle. Chyba załapałam lekkiego doła. No cóż, w końcu będzie lepiej. Prawda?
Aby ponurego obrazu dopłenić dodam, że Wituś stał się okazem marudy. Jęczy właściwie bez przerwy i bez szczególnego powodu, choć najlepszym powodem zdaje się być sama moja obeność. Kiedy schodzę z pracy na przerwę najpierw się cieszy, cały się rozjaśnia i wita mnie uśmiechem, aby zaraz potem zacząć jęczeć ze wzmożoną siłą jeśli tylko nie trzymam go na rękach. A kiedy wychodzę jest wycie, które słyszę w biurze, co wpływa na mnie dość frustrująco. Po powrocie z pracy jest podobnie, musze się nim zajmować absolutnie i nie ma w zasadzie możliwości bawienia się na podłodze - musi być na rączkach, a klocuś waży już ponad 11 kg i nie daję rady. Pewnym wyjściem są huśtawki w parku, więc co wieczór, kiedy upał zelżeje idziemy się bujać. Czasem towarzyszy temu histeria w drodze (wózek też jest be), a czasem udaje się dotrzeć na miejsce w spokoju.
Poza tym minął już miesiąc od wyjazdu Wojtka i zdaje się, że gdzieś w tej okolicy kończy się moja odporność na rozstanie i zaczyna mi być naprawdę źle. Chyba załapałam lekkiego doła. No cóż, w końcu będzie lepiej. Prawda?
czwartek, 17 czerwca 2010
Słomiana wdowa i pobyt mamy
Wojtek wyjechał w piątek, już tydzień ćwiczę słomianowdowieństwo ;). Za to przyjechała moja mama, aby zająć się wnukiem, który z ukochanego bobasa zamienił się w jęczącą marudę, a to za sprawą upału. Po tatusiu zdaje się Witul źle znosi upały, co - biorąc pod uwagę, że przed nami greckie lato - kiepsko rokuje. Najgorsze są noce, mimo wychłodzenia wcześniej sypialni klimą, Witul budzi się w nocy i już sama nie wiem czy to przez gorąco czy z innego powodu. Mniej więcej co drugą noc mam zarwaną w mniejszym lub większym stopniu. Szczytem była noc przedwczorajsza kiedy to mój synek obudził się o drugiej w nocy i stwierdził, że tyle snu mu wystarczy. Nie zasnął już do rana, odpadł za to o 9, jak wychodziłam do pracy... Tego dnia oczy trzymałam na zapałki... Kolejną noc przespał dobrze, za to dziś w nocy obudził się o 4 i ryczał do 6, po czym zmęczony padł. Cudownie...
Poza tym od ponad trzech tygodni czekam na papiery od Greków, żebym mogła odebrac nasz nowy samochód, bez którego jesteśmy obecnie uziemione, bo Wojtek zabrał naszego wysłużonego pugiego...
I tyle, pracy dużo, czekam już na weekend z atrakcja w postaci wybrania sie do centrum Aten na głosowanie. Pozdrawienia z upalnych Aten!
Poza tym od ponad trzech tygodni czekam na papiery od Greków, żebym mogła odebrac nasz nowy samochód, bez którego jesteśmy obecnie uziemione, bo Wojtek zabrał naszego wysłużonego pugiego...
I tyle, pracy dużo, czekam już na weekend z atrakcja w postaci wybrania sie do centrum Aten na głosowanie. Pozdrawienia z upalnych Aten!
wtorek, 11 maja 2010
Moje wielkie greckie wesele (i chrzest) :)
No to już po wszystkim. Dopiero co się przygotowywaliśmy, czekaliśmy z niecierpliwością na ten pierwszy tydzień maja, a tu chlast-prast i minęło. Ale jest co wspominać, bo - przynajmniej w naszym odczuciu, a mamy nadzieję, że i reszty uczestników - było cudownie.
W czwartek 29 kwietnia do Aten przyleciała część "warszawska" (podczas gdy "grupa poznańska" poleciała wcześniej na wycieczkę bezpośrednio na Kretę). Silna ekipa ze stolicy przyjechałą do naszego mieszkania, skąd potem wybraliśmy się na jedzenie, a potem znów na lotnisko, skąd odlecieli już do Heraklionu. My dolecieliśmy następnego dnia i jeszcze wieczorem dołączyliśy do wesołego już towarzystwa w tawernie w Limnes. W sobotę o 11 wszyscy spotkaliśmy się w punkcie zbornym w Malii, skąd po kawce pojechaliśmy na płaskowyż Lassithi, gdzie obejrzeliśmy sławny platan i zjedliśmy dobre jedzenie :). Po południu pojechaliśmy do Heraklionu (do którego co poniektórzy nie dotarli...) do kościoła na mszę w intencji naszego małżeństwa. W niedzielę był ten wielce oczekiwany dzień - o 14 (z minutami, nie ma to jak się spóźnić na własny ślub) rozpoczęła się ceremonia najpierw naszych zaślubin, a potem chrztu Witusia. Witul zadowolony ogólnie nie był, głównie przez to, że był głodny, bo mama w szale przygotowań nie zdążyła go nakarmić... Przeoczenie nadrobiła w samochodzie w drodze do knajpy i potem wszystko już było w najlepszym porządku ;). Impreza była bardzo udana, polscy goście siedzieli pod chmurką (Grecy w środku), na szczęście pogoda dopisała, więc wyszło tak, jak sobie wymarzyliśmy - wielkie greckie wesele nad brzegiem morza z cdownym widokiem na wyspę Spinalonga. Bardziej wieczorową porą zaczęły iść talerze, wytłuczonych zostało (co nam właściciel tawerny podumował nazajutrz)... 230 sztuk talerzy. Mój mąż w szale uczucia padł przede mną na kolana na potłuczone szkło, co skończyło się głębokim skaleczeniem nogi - po prostu zalał się krwią. Ranę, w białej sukience (która przeżyła to na szczęście w stanie nietkniętym juchą ;)) opatrywałam ja. Ja też na koniec wesela prowadziłam wesołego busa z gośćmi, których odwoziłam do hotelu :D.
Następnego dnia "poprawiny" na łódce - rejs na wyspę Spinalonga i plażę i pyszna morska uczta. Wieczorem grill na tarasie u naszych gospodarzy - Marii i Harry'ego (ojca chrzestnego Witusia).
We wtorek było spokojnie, raczej odpoczynek, choć wieczorem podzieliliśmy się na podgrupy - panowie pojechali na męską imprezę dio Limnes, a panie wyszły do klubu w Eloundzie na "girls' night out" :).
W środę pojechaliśmy do Ierapetry, skąd chcieliśmy popłynąć na wyspę Chrissi (zwaną Krysią), ale niestety nie załapaliśmy się na statek (jedyny w tak wczesnym sezonie), więc zamiast tego po spacerze po mieście pojechaliśmy się plażować nad szmaragdową zatoczką. Tam też zrobiliśmy sobie piknik.
Wieczorem pożegnaliśmy naszych gości, gdyż następnego ranka popłynęliśmy (my z Witulem) na Santorini na nasz mini-weekend miodowy :).
Zamieszkaliśmy w super hotelu z basenem, Wojtek popłynął na wulkan i do gorących źródeł (my z Witulem spasowaliśmy, bo upał był nieziemski). Kolejnego dnia wynajęliśmy quada i wraz z Witulinem w mejtaju (nosidle) pojechaliśmy do przepięknej miejscowości Oia (to ta z pocztówek - białe domki, niebieskie kopułki, te sprawy) na zachód słońca. W sobotę zwiedzaliśmy starożytne miasto Thira i plażowaliśmy się na czarnej i czerwonej plaży. W niedzielę chcieliśmy popłynąć na nurkowanie, ale morze było dość wzburzone, więc zrezygnowaliśmy, co by Witusia za bardzo nie wybujało i leżeliśmy na wulkanicznej plaży w Kamari. Wieczorem wsiedliśmy na prom nocny i popłynęliśmy do Aten - w bardzo wygodnej kabinie. No i tu nastąpił powrót do rzeczywistości, no ale wszytsko co dobre kiedyś się kończy.
Bardzo dziękujemy wszystkim, którzy do nas przyjechali i zapraszamy do oglądania (i dokładania) zdjęć w specjalnym albumie na: www.picasaweb.google.com/greckiewesele
Nasze zdjęcia z Santorini natomiast będą (jak tylko je wrzucę) na naszym najnowszym albumie.
W czwartek 29 kwietnia do Aten przyleciała część "warszawska" (podczas gdy "grupa poznańska" poleciała wcześniej na wycieczkę bezpośrednio na Kretę). Silna ekipa ze stolicy przyjechałą do naszego mieszkania, skąd potem wybraliśmy się na jedzenie, a potem znów na lotnisko, skąd odlecieli już do Heraklionu. My dolecieliśmy następnego dnia i jeszcze wieczorem dołączyliśy do wesołego już towarzystwa w tawernie w Limnes. W sobotę o 11 wszyscy spotkaliśmy się w punkcie zbornym w Malii, skąd po kawce pojechaliśmy na płaskowyż Lassithi, gdzie obejrzeliśmy sławny platan i zjedliśmy dobre jedzenie :). Po południu pojechaliśmy do Heraklionu (do którego co poniektórzy nie dotarli...) do kościoła na mszę w intencji naszego małżeństwa. W niedzielę był ten wielce oczekiwany dzień - o 14 (z minutami, nie ma to jak się spóźnić na własny ślub) rozpoczęła się ceremonia najpierw naszych zaślubin, a potem chrztu Witusia. Witul zadowolony ogólnie nie był, głównie przez to, że był głodny, bo mama w szale przygotowań nie zdążyła go nakarmić... Przeoczenie nadrobiła w samochodzie w drodze do knajpy i potem wszystko już było w najlepszym porządku ;). Impreza była bardzo udana, polscy goście siedzieli pod chmurką (Grecy w środku), na szczęście pogoda dopisała, więc wyszło tak, jak sobie wymarzyliśmy - wielkie greckie wesele nad brzegiem morza z cdownym widokiem na wyspę Spinalonga. Bardziej wieczorową porą zaczęły iść talerze, wytłuczonych zostało (co nam właściciel tawerny podumował nazajutrz)... 230 sztuk talerzy. Mój mąż w szale uczucia padł przede mną na kolana na potłuczone szkło, co skończyło się głębokim skaleczeniem nogi - po prostu zalał się krwią. Ranę, w białej sukience (która przeżyła to na szczęście w stanie nietkniętym juchą ;)) opatrywałam ja. Ja też na koniec wesela prowadziłam wesołego busa z gośćmi, których odwoziłam do hotelu :D.
Następnego dnia "poprawiny" na łódce - rejs na wyspę Spinalonga i plażę i pyszna morska uczta. Wieczorem grill na tarasie u naszych gospodarzy - Marii i Harry'ego (ojca chrzestnego Witusia).
We wtorek było spokojnie, raczej odpoczynek, choć wieczorem podzieliliśmy się na podgrupy - panowie pojechali na męską imprezę dio Limnes, a panie wyszły do klubu w Eloundzie na "girls' night out" :).
W środę pojechaliśmy do Ierapetry, skąd chcieliśmy popłynąć na wyspę Chrissi (zwaną Krysią), ale niestety nie załapaliśmy się na statek (jedyny w tak wczesnym sezonie), więc zamiast tego po spacerze po mieście pojechaliśmy się plażować nad szmaragdową zatoczką. Tam też zrobiliśmy sobie piknik.
Wieczorem pożegnaliśmy naszych gości, gdyż następnego ranka popłynęliśmy (my z Witulem) na Santorini na nasz mini-weekend miodowy :).
Zamieszkaliśmy w super hotelu z basenem, Wojtek popłynął na wulkan i do gorących źródeł (my z Witulem spasowaliśmy, bo upał był nieziemski). Kolejnego dnia wynajęliśmy quada i wraz z Witulinem w mejtaju (nosidle) pojechaliśmy do przepięknej miejscowości Oia (to ta z pocztówek - białe domki, niebieskie kopułki, te sprawy) na zachód słońca. W sobotę zwiedzaliśmy starożytne miasto Thira i plażowaliśmy się na czarnej i czerwonej plaży. W niedzielę chcieliśmy popłynąć na nurkowanie, ale morze było dość wzburzone, więc zrezygnowaliśmy, co by Witusia za bardzo nie wybujało i leżeliśmy na wulkanicznej plaży w Kamari. Wieczorem wsiedliśmy na prom nocny i popłynęliśmy do Aten - w bardzo wygodnej kabinie. No i tu nastąpił powrót do rzeczywistości, no ale wszytsko co dobre kiedyś się kończy.
Bardzo dziękujemy wszystkim, którzy do nas przyjechali i zapraszamy do oglądania (i dokładania) zdjęć w specjalnym albumie na: www.picasaweb.google.com/greckiewesele
Nasze zdjęcia z Santorini natomiast będą (jak tylko je wrzucę) na naszym najnowszym albumie.
niedziela, 18 kwietnia 2010
Wiosennie
W najnowszym albumie jest cała sesja zdjęciowa, jak zwykle zapraszamy do obejrzenia!
wtorek, 13 kwietnia 2010
Rzymskie wakacje
A wlasciwie to rzymski weekend. Polecielismy w sobotę 10 kwietnia rano na slub kolegi Wojtka. Przyleciawszy na miejsce dowiedzielismy się, co w międzyczasie wydarzylo się w Smoleńsku, co rzucilo cień na ten dzień... Dla mlodej pary jednak staralismy się wszyscy o tym nie mówić, więc szczególy poznalismy dopiero po powrocie do Aten, wczoraj... Ale nie o tym ma być ten wpis, więc wróćmy do Rzymu.
Przywitala nas piękna pogoda, pojechalismy do hotelu, gdzie przygotowalismy się do uroczystosci. Slub mial miejsce w pięknym polskim kosciele w centrum Rzymu (dlaczego w Atenach takiego nie ma?). Potem spacerowalismy i robilismy zdjęcia mlodej parze, a następnie udalismy się do Tratorii na Piazza Venezia, gdzie odbylo się bardzo udane weselne przyjęcie, choć bez tańców...
Następnego dnia chodzilismy po Wiecznym Miescie - Witul u tatusia w mejtaju (nosidle) zszedl calutki Rzym. Wojtek dzielnie nosil go 9 godzin z malymi przerwami na przewijanie i karmienie. Bylam pelna podziwu, bo ja po godzinnym spacerze wymiękam, plecy mnie bolą - w końcu maly waży już prawie 10 kg...
Podsumowując - zaliczylismy ladny slub (panna mloda miala piękną suknię), pojedlismy pyszne wloskie makarony i pasty, pochodzilismy po Rzymie i kupilismy dwa piękne obrazy do naszego przyszlego domu :). Zapraszamy jak zwykle do obejrzenia zdjęć, ostatnich już w tym albumie, bo znów się skończylo miejsce - będziemy zakladać kolejny :).
Edit: Zdjęcia ze ślubu i imprezy weselnej w "Najnowszym albumie Kasi, Wojtka i Witusia". Kolejne zdjęcia będą umieszczane w tym właśnie albumie.
Przywitala nas piękna pogoda, pojechalismy do hotelu, gdzie przygotowalismy się do uroczystosci. Slub mial miejsce w pięknym polskim kosciele w centrum Rzymu (dlaczego w Atenach takiego nie ma?). Potem spacerowalismy i robilismy zdjęcia mlodej parze, a następnie udalismy się do Tratorii na Piazza Venezia, gdzie odbylo się bardzo udane weselne przyjęcie, choć bez tańców...
Następnego dnia chodzilismy po Wiecznym Miescie - Witul u tatusia w mejtaju (nosidle) zszedl calutki Rzym. Wojtek dzielnie nosil go 9 godzin z malymi przerwami na przewijanie i karmienie. Bylam pelna podziwu, bo ja po godzinnym spacerze wymiękam, plecy mnie bolą - w końcu maly waży już prawie 10 kg...
Podsumowując - zaliczylismy ladny slub (panna mloda miala piękną suknię), pojedlismy pyszne wloskie makarony i pasty, pochodzilismy po Rzymie i kupilismy dwa piękne obrazy do naszego przyszlego domu :). Zapraszamy jak zwykle do obejrzenia zdjęć, ostatnich już w tym albumie, bo znów się skończylo miejsce - będziemy zakladać kolejny :).
Edit: Zdjęcia ze ślubu i imprezy weselnej w "Najnowszym albumie Kasi, Wojtka i Witusia". Kolejne zdjęcia będą umieszczane w tym właśnie albumie.
wtorek, 6 kwietnia 2010
Święta na Krecie i pierwszy ząb Witusia!
No to mamy pierwszego zęba - w postaci bialej falki, lewa dolna jedyneczka. Przebil się w niedzielę wielkanocną, na Krecie, a nasz synek, po kilku dniach bycia marudą, powrócil do bycia znowu aniolkiem :).
W piątek wsiedlismy na nasz pierwszy wspólny prom i poplynęlismy na Kretę. Witulowi się podobalo, nie marudzil za bardzo i w sumie te 7 godzin minęlo dosć szybko. Harry odebral nas w porcie Iraklio i pojechalismy prosto do wioski Limnes na epitafio - procesję po wiosce za krzyżem przystrojonym pięknie kwiatami, ze swiecami, kadzidlami itp. W sobotę spędzilismy dzień w Agios Nikolaos, obejrzelismy kosciólek, w którym za niespelna miesiąc Witus będzie chrzczony a my zaslubieni :), no bardzo ladny, malutki, z cudnym widokiem na miasto i morze. Wieczorem wzięlismy udzial w uroczystosciach Anesti - Zmartwychwstania. Nad jeziorem w Agios tysiące ludzi trzymalo zapalone od swietego ognia z Jerozolimy swiece, a pólnocy zaczęto strzelać - petardy, fajerwerki, race, wiwwatowanie i skladanie sobie życzeń - Christos anesti - Chrystus zmartwychwstal! I już wiemy gdzie się podzial Sylwester (którego Grecy nie obchodzą hucznie) - w sobotę wielkanocną ludzie cieszą się ze zmartwychwstania Pana. Na srodku jeziora zaplonęla barka ze stosem i kuklą Judasza - to kreteńska tradycja. Wszystko to bylo bardzo malownicze i wzruszające, a Witul (który wczesniej spal w nosidle) obudzil się po szczególnie glosnych wystrzalach, ale wcale nie byl przestraszony, raczej zaciekawiony i bardzo podobaly mu się zapalone swiece, których pelno bylo wokól. Niestety zapomnielismy wziąć aparatu, znajoma robila zdjecia, mamy nadzieję, że zgodnie z obietnicą nam je przesle, bo inaczej nie mamy pamiątki...
W niedzielę pieklismy barana i bylismy w gosciach, a wieczorem omawialismy menu weselne w cudnej nadmorskiej tawernie. Już się nie mogę doczekać!
W poniedzialek spotkalismy się z księdzem, z którym ustalilismy wszelkie szczególy dotyczące ceremonii i wsiedlismy na prom powrotny. Spędzilismy prawdziwie grecką Paschę, szkoda tylko, że tak krótko bylismy na naszej ukochanej Krecie.
W piątek wsiedlismy na nasz pierwszy wspólny prom i poplynęlismy na Kretę. Witulowi się podobalo, nie marudzil za bardzo i w sumie te 7 godzin minęlo dosć szybko. Harry odebral nas w porcie Iraklio i pojechalismy prosto do wioski Limnes na epitafio - procesję po wiosce za krzyżem przystrojonym pięknie kwiatami, ze swiecami, kadzidlami itp. W sobotę spędzilismy dzień w Agios Nikolaos, obejrzelismy kosciólek, w którym za niespelna miesiąc Witus będzie chrzczony a my zaslubieni :), no bardzo ladny, malutki, z cudnym widokiem na miasto i morze. Wieczorem wzięlismy udzial w uroczystosciach Anesti - Zmartwychwstania. Nad jeziorem w Agios tysiące ludzi trzymalo zapalone od swietego ognia z Jerozolimy swiece, a pólnocy zaczęto strzelać - petardy, fajerwerki, race, wiwwatowanie i skladanie sobie życzeń - Christos anesti - Chrystus zmartwychwstal! I już wiemy gdzie się podzial Sylwester (którego Grecy nie obchodzą hucznie) - w sobotę wielkanocną ludzie cieszą się ze zmartwychwstania Pana. Na srodku jeziora zaplonęla barka ze stosem i kuklą Judasza - to kreteńska tradycja. Wszystko to bylo bardzo malownicze i wzruszające, a Witul (który wczesniej spal w nosidle) obudzil się po szczególnie glosnych wystrzalach, ale wcale nie byl przestraszony, raczej zaciekawiony i bardzo podobaly mu się zapalone swiece, których pelno bylo wokól. Niestety zapomnielismy wziąć aparatu, znajoma robila zdjecia, mamy nadzieję, że zgodnie z obietnicą nam je przesle, bo inaczej nie mamy pamiątki...
W niedzielę pieklismy barana i bylismy w gosciach, a wieczorem omawialismy menu weselne w cudnej nadmorskiej tawernie. Już się nie mogę doczekać!
W poniedzialek spotkalismy się z księdzem, z którym ustalilismy wszelkie szczególy dotyczące ceremonii i wsiedlismy na prom powrotny. Spędzilismy prawdziwie grecką Paschę, szkoda tylko, że tak krótko bylismy na naszej ukochanej Krecie.
piątek, 26 marca 2010
Koniec marca...
Powoli kończy się mój wolny marzec, w poniedziałek idę do pracy :(. Tymczasem na sam koniec się rozchorowałam, zaraził mnie mój kochany mąż, który sprzedawszy mi swój katar sam ozdrowiał ;). Ale Witul się trzyma, tylko mnie ciężko go nie całować. Właśnie buszują z tatą na spacerze, Wituś buja się na huśtawce, co bardzo mu się podoba, a ja mam chwilkę żeby coś skrobnąć.
Byliśmy z Witulem (ja i on, bo Wojtkowi się nie chciało ukulturalniać) na super wystawie w Muzeum Sztuki Cykladzkiej, pod tytułem "Miłość od czasów Teogonii Hezjoda do późnej starożytności". Mmmm, coś dla mnie, gdyby nie tłumy odwiedzających to byłoby idealnie. Witulowi też się podobało, choć pod koniec chyba go trochę znudziło, bo odpadł ;). Poza tym pierwszy raz Wituś został ze swoją nową opiekunką, raz kiedy musiałam pojechać pozałatwiać sprawy, a Wojtek był na uczelni - to był pierwszy raz, na krótko, poszło bezboleśnie, więc drugi raz został na 3 godzinki, podczas gdy my wyskoczyliśmy we dwoje, po raz pierwszy od... października. Pojechaliśmy do kina na "Awatara", którego bardzo chciałam zobaczyć, mi podobał się bardzo, Wojtkowi średnio, natomiast Witul ani razu nie zapłakał (wedle słów opiekunki Kasi), grzecznie zjadł cały obiadek, na spacerku zasnął, a potem świetnie się bawili. Cieszę się bardzo, łatwiej mi będzie wrócić do pracy bez dramatów.
To chyba tyle, są nowe zdjęcia Witusiowe, jak zwykle zapraszamy :).
Byliśmy z Witulem (ja i on, bo Wojtkowi się nie chciało ukulturalniać) na super wystawie w Muzeum Sztuki Cykladzkiej, pod tytułem "Miłość od czasów Teogonii Hezjoda do późnej starożytności". Mmmm, coś dla mnie, gdyby nie tłumy odwiedzających to byłoby idealnie. Witulowi też się podobało, choć pod koniec chyba go trochę znudziło, bo odpadł ;). Poza tym pierwszy raz Wituś został ze swoją nową opiekunką, raz kiedy musiałam pojechać pozałatwiać sprawy, a Wojtek był na uczelni - to był pierwszy raz, na krótko, poszło bezboleśnie, więc drugi raz został na 3 godzinki, podczas gdy my wyskoczyliśmy we dwoje, po raz pierwszy od... października. Pojechaliśmy do kina na "Awatara", którego bardzo chciałam zobaczyć, mi podobał się bardzo, Wojtkowi średnio, natomiast Witul ani razu nie zapłakał (wedle słów opiekunki Kasi), grzecznie zjadł cały obiadek, na spacerku zasnął, a potem świetnie się bawili. Cieszę się bardzo, łatwiej mi będzie wrócić do pracy bez dramatów.
To chyba tyle, są nowe zdjęcia Witusiowe, jak zwykle zapraszamy :).
sobota, 20 marca 2010
Londyn - 12.03-17.03.2010
środa, 3 marca 2010
Rocznicowy wypad na Lesbos
1 marca stuknęla nam druga rocznica ślubu i z tej okazji wybraliśmy się na 3-dniowy wypad na wyspę Lesbos (tworzymy nową świecką tradycję, w zeszlym roku byliśmy na Kos, w przyszlym kolejna wyspa, miejmy nadzieję :)). Tym razem towarzyszyl nam Wituś (no, w sumie rok temu też, tylko nie po tej stronie brzuszka ;)), który jak zwykle podróż samolotem zniósl doskonale. Po lądowaniu w Mitilini wynajęliśmy samochód - Nissana Micrę i pojechaliśmy do hotelu przy samym porcie. Wkróce potem ruszyliśmy na zwiedzanie, ale wcześniej posililiśmy się w ouzerii o 150-letniej historii i wdzięcznej nazwie Hermes. Jedzenie bylo wyśmienite, ouzo również :).
Następnego dnia z rana pojechaliśmy do term, w niepozornym budyneczku byly dwa baseny - dla mężczyzn i dla kobiet, temperatura wody wynosila 39,7 stopni C, więc stwierdzilam, że Witul kąpie się ze mną, bo woda jest niewiele cieplejsza niż ta, w której się kąpie na codzień. Wituś wzbudzil sensację wśród starszych pań zażywających kąpieli leczniczej, no i bardzo mu się podobalo. 10 minut nam wystarczylo, żeby się nie przegrzać, a potem asystowaliśmy Wojtkowi w jego kąpieli w morzu - już po gorących źródlach.
Potem pojechaliśmy do Agiassos, uroczej miejscowości z tradycyjną lesbiańską zabudową, a stamtąd "na skróty" totalnie hardcorową drogą żwirową przez góry do nadmorskiego Plomari. Tam Wituś odkryl swoje powolanie i robil za kapitana :) - zapraszamy do obejrzenia zdjęć.
Po powrocie do Mitilini zrobiliśmy spacer po porcie i piękne fotki miasta nocą.
W poniedzialek, czyli w naszą rocznicę, pojechaliśmy do Madamados, gdzie znajduje się znany w calej Grecji monastyr Agios Taxiarchos, czyli Świętego Archaniola, a konkretnie Michala, którego cudowna ikona, zrobiona podobno z krwi i ziemi, jest celem pielrzymek. Rzeczywiście niezwykle miejsce, dziwne dość bylo to, że w samym monastyrze, jak i przed nim mnóstwo bylo figurek samolotów wojskowych, nawet stal sobie myśliwiec F16 przy klasztorze. Nie wiem, może Michal jest patronem pilotów wojskowych?
Po wizycie w monastyrze pojechaliśmy do miejscowości Molivos, która latem jest znanym kurortem turystycznym, a obecnie byla raczej pusta. Nad Molivos góruje piękny zamek, który niestety z racji poniedzialku byl zamknięty. Ale w pobliżu znalazly się kolejne gorące źródla, tym razem najgorętsze w Europie - 46 stopni. My z Witusiem spasowaliśmy, natomiast Wojtek, fan sauen i kąpieli w termach, byl zachwycony. Choć nawet taki wytrawny kąpielowicz jak on przyznal, że ciężko, oj ciężko mu się bylo zanurzyć w takim ukropie. Za to potem chlodzil się w morzu. Ja, jak zwykle w takich sytuacjach, zajęlam się dokumentowaniem ;).
Późnym popoludniem wracaliśmy już do Mitilini, aby zjeść pożegnalną ośmiorniczkę i wieczorem udać się na lotnisko. Do domku wróciliśmy późnym wieczorem, bardzo zadowoleni z naszej udanej wyprawy. A wyspą jesteśmy zachwyceni i planujemy powrót, bo nie zdążyliśmy wszystkiego obejrzeć, no a poza tym nie zapominajmy o gorących źródlach, które przyciagają co poniektórych jak magnes ;).
Na koniec tej relacji chcialabym skorzystać z okazji i oficjalnie (poniekąd ;)) podziękować mojej kochanej mamie, a babci Witusia za cudowną opiekę nad wnuczkiem przez cale 6 tygodni. Dzięki Niej moglam w miarę spokojnie wrócić do pracy (zwlaszcza, że Wojtka nie bylo), wiedząc, że zostawiam mojego skarba w dobrych rękach. Mama byla z nami od 17 stycznia aż do naszego wylotu 27.02. Dzięki Mamuś!
Następnego dnia z rana pojechaliśmy do term, w niepozornym budyneczku byly dwa baseny - dla mężczyzn i dla kobiet, temperatura wody wynosila 39,7 stopni C, więc stwierdzilam, że Witul kąpie się ze mną, bo woda jest niewiele cieplejsza niż ta, w której się kąpie na codzień. Wituś wzbudzil sensację wśród starszych pań zażywających kąpieli leczniczej, no i bardzo mu się podobalo. 10 minut nam wystarczylo, żeby się nie przegrzać, a potem asystowaliśmy Wojtkowi w jego kąpieli w morzu - już po gorących źródlach.
Potem pojechaliśmy do Agiassos, uroczej miejscowości z tradycyjną lesbiańską zabudową, a stamtąd "na skróty" totalnie hardcorową drogą żwirową przez góry do nadmorskiego Plomari. Tam Wituś odkryl swoje powolanie i robil za kapitana :) - zapraszamy do obejrzenia zdjęć.
Po powrocie do Mitilini zrobiliśmy spacer po porcie i piękne fotki miasta nocą.
W poniedzialek, czyli w naszą rocznicę, pojechaliśmy do Madamados, gdzie znajduje się znany w calej Grecji monastyr Agios Taxiarchos, czyli Świętego Archaniola, a konkretnie Michala, którego cudowna ikona, zrobiona podobno z krwi i ziemi, jest celem pielrzymek. Rzeczywiście niezwykle miejsce, dziwne dość bylo to, że w samym monastyrze, jak i przed nim mnóstwo bylo figurek samolotów wojskowych, nawet stal sobie myśliwiec F16 przy klasztorze. Nie wiem, może Michal jest patronem pilotów wojskowych?
Po wizycie w monastyrze pojechaliśmy do miejscowości Molivos, która latem jest znanym kurortem turystycznym, a obecnie byla raczej pusta. Nad Molivos góruje piękny zamek, który niestety z racji poniedzialku byl zamknięty. Ale w pobliżu znalazly się kolejne gorące źródla, tym razem najgorętsze w Europie - 46 stopni. My z Witusiem spasowaliśmy, natomiast Wojtek, fan sauen i kąpieli w termach, byl zachwycony. Choć nawet taki wytrawny kąpielowicz jak on przyznal, że ciężko, oj ciężko mu się bylo zanurzyć w takim ukropie. Za to potem chlodzil się w morzu. Ja, jak zwykle w takich sytuacjach, zajęlam się dokumentowaniem ;).
Późnym popoludniem wracaliśmy już do Mitilini, aby zjeść pożegnalną ośmiorniczkę i wieczorem udać się na lotnisko. Do domku wróciliśmy późnym wieczorem, bardzo zadowoleni z naszej udanej wyprawy. A wyspą jesteśmy zachwyceni i planujemy powrót, bo nie zdążyliśmy wszystkiego obejrzeć, no a poza tym nie zapominajmy o gorących źródlach, które przyciagają co poniektórych jak magnes ;).
Na koniec tej relacji chcialabym skorzystać z okazji i oficjalnie (poniekąd ;)) podziękować mojej kochanej mamie, a babci Witusia za cudowną opiekę nad wnuczkiem przez cale 6 tygodni. Dzięki Niej moglam w miarę spokojnie wrócić do pracy (zwlaszcza, że Wojtka nie bylo), wiedząc, że zostawiam mojego skarba w dobrych rękach. Mama byla z nami od 17 stycznia aż do naszego wylotu 27.02. Dzięki Mamuś!
środa, 17 lutego 2010
Urodzinowa niespodzianka i wycieczka do Pilio
W piątek wieczorem w drzwiach stanął mój mąż z bukietem kwiatów. Zdębiałam i strasznie się ucieszyłam, bo miał być dopiero za 8 dni, ale jednak moje jęczenie, że przyjdzie mi spędzić 30-te urodziny bez niego nie przeszło bez echa ;). Tak więc gości przyjęliśmy już razem, a następnego dnia, w moje urodziny pojechaliśmy z mamą i Witulem na zaplanowaną wcześniej wycieczkę na półwysep Pilio. Byliśmy tam z Wojtkiem w zeszłym roku, z Witulinem w brzuszku i koniecznie chciałam mamie pokazać to przepiękne miejsce.
Zrobiliśmy postój w Termopilach na kąpiel w gorących źródłach (Witul miał się kąpać z nami, ale jednak oceniliśmy, że woda jest zbyt gorąca, więc tylko asystował nam siedząc w swoim foteliku). Przed zjazdem na półwysep zatrzymaliśmy się w nadmorskiej kanjpce na urodzinowy obiad - olbrzymie krewety i barbounie (czerwone ryby) plus inne greckie specjały - mniam! Do Tsangarady, gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg dotarliśmy dopiero pod wieczór, ale byliśmy bardzo zadowoleni z naszej miejscówki - apartament z kominkiem i przepiękny widok.
Następnego dnia zwiedzaliśmy różne miejscowości na półwyspie, pojechaliśmy na plażę w Milopotamos, gdzie byliśmy również rok temu... Obiad zjedliśmy w tradycyjnej tawernie w Kissos, gdzie zaserwowano nam pyszne mięsa - sarninę, mięsko z dzikiej świni oraz miejscową kiełbasę.
Następnego dnia wracaliśmy do Aten, a po drodze na niebie widzieliśmy setki latawców - w Czysty Poniedziałek Grecy puszczają latawce, taki malowniczy zwyczaj.
Było bardzo fajnie i wreszcie odpoczęłam po dwóch tygodniach pracy non stop (miałam targi), a do tego byliśmy w komplecie! Zapraszam do obejrzenia zdjęć.
wtorek, 2 lutego 2010
Z Nowym Rokiem nowym krokiem...
Strasznie dawno nie pisałam, ale prawda jest taka, że malutkie dziecko i blogowanie nie idą ze sobą w parze... Na swoje usprawiedliwienie dodam, że poza dzieckiem też się dużo działo, o czym poniżej.
Na święta pojechaliśmy do Polski - nie bez przebojów, bo odwołano nam dwa kolejne loty, oznajmiając radośnie, że następny jest 26 grudnia... Gdyby nie pomoc mamy Wojtka nie udałoby nam się przylecieć na święta, tylko dopiero po. A tak Wigilię spędziliśmy w Poznaniu, a pierwszy i drugi dzień świąt w Kozienicach w domu mojego taty. Tam też zostaliśmy aż do Sylwestra, na który przyjechali do nas Mikołaj (przyjaciel Wojtka) ze swoją dziewczyną Zosią. Zrobiliśmy sobie wycieczkę do Królewskich Źródeł, było pięknie, śnieżnie i biało i byłoby całkiem idyllicznie gdyby nie pchanie wózka w tych zaspach. Wszystko udokumentowane w albumie zdjęciowym.
Pierwszego dnia Nowego Roku rozstaliśmy się z Wojtkiem na 7 tygodni, gdyż pojechał on pracować do Francji. Ja z Witulinem pojechałam do Warszawy, gdzie byłam dwa tygodnie i potem już z mamą do Poznania na dwa dni i do Berlina skąd przyleciałyśmy do Aten.
Z przełomowych wydarzeń z życia naszego synka to: 5 stycznia dostał pierwsze jedzonko nie-cycusiowe, a mianowicie jabłuszka ze słoiczka. Smak mu przypadł do gustu, sposób podania mniej - nie zakumał kompletnie o co chodzi z łyżeczką i próbował ją ssać. Ale już następnego dnia zaczął ogarniać, a na trzeci dzień otwierał buźkę szeroko :). Obecnie jesteśmy już na etapie, że próbuje sam schwytać łyżkę ciągnąc za karmiącą go rękę... Po jabłuszkach przyszedł czas na kolejne owoce, potem warzywa (dynia i marchewka są ok, natomiast brokuły zdecydowanie fuj!), a ostatnio na obiadki z mięskiem - wszystko oczywiście zmiksowane na jednolitą papkę.
Kolejnym znaczącym wydarzeniem jest głośny śmiech - jest to (w moich uszach oczywiście) najbardziej rozbrajający dźwięk na świecie i uwielbiam kiedy mój synek zaczyna się chichrać. Rozbawiają go śmieszne miny albo całowanki w brzuszek i w szyjkę połączone z odpowiednimi odgłosami :D. Poza tym pierwszy raz obrócił się z brzuszka na plecy, było to dwa tygodnie temu, jak dotychczas sztuki nie powtórzył, więc czekamy cierpliwie. Raz jeden także powiedział "ba!", więc babcia Ela czeka niecierpliwie na ciąg dalszy ;).
Przez pierwszy tydzień po powrocie (17 stycznia) usiłowałyśmy z mamą stworzyć pewną rutynę, taki harmonogram dnia małego, którego mama mogłaby się trzymać jak wrócę do pracy. Wyszło chyba całkiem nieźle, bo jestem już w pracy drugi tydzień i - odpukać - jak na razie wszystko dobrze się układa. Plan wygląda mniej więcej tak: wstajemy o 8 i przed moim wyjściem do pracy, czyli tak ok.8.30 Witul dostaje bar mleczny. Idę do pracy na 9 i schodzę na karmienie ok. 11. Potem babcia i wnuś odbywają spacery, wracają około 13 i Wituś dostaje słoiczek lub kaszkę. Potem drzemka i ewentualnie kolejny spacer i schodzę ja ok. 15 znów na karmienie (przy okazji jemy wtedy obiad). I wreszcie po skończeniu pracy o 17 (lub nieco później czasami niestety) wracam do domku i przejmuję synka z rąk wymęczonej do tego czasu mojej dzielnej mamy. Synkiem mogę się nacieszyć przez raptem 3 godziny, bo około 20 zamienia się w jęczącą marudę i należy go jak najszybciej spacyfikować czytaj uśpić ;). Wieczorem czas na lekturę lub film. Ogólnie ten czas po pracy mija mi zdecydowanie za szybko, podobnie jak i weekend - najpierw czekałam na niego cały tydzień, a potem minął jak z bicza strzelił :/. Dobrze, że mam na co czekać - moje urodziny i zaplanowany weekendowy wyjazd z mamą i małym do Pilio, powrót Wojtka 20.02, nasz wylot na Lesbos na rocznicę ślubu w ostatni weekend lutego i wreszcie cały wolny marzec - zaległy urlop. Polecimy z Witulem do Londynu odwiedzić ciotkę Asię :) i obkupić się na okoliczność wyrastania z ubrań z zastraszającym tempie.
No, mam nadzieję, że się trochę zrehabilitowałam tym przydługim updatem, jak zawsze zapraszam do oglądania zdjęć - ze świąt oraz już z Grecji - przeważają sesje Witula z babcią Elą :).
Na święta pojechaliśmy do Polski - nie bez przebojów, bo odwołano nam dwa kolejne loty, oznajmiając radośnie, że następny jest 26 grudnia... Gdyby nie pomoc mamy Wojtka nie udałoby nam się przylecieć na święta, tylko dopiero po. A tak Wigilię spędziliśmy w Poznaniu, a pierwszy i drugi dzień świąt w Kozienicach w domu mojego taty. Tam też zostaliśmy aż do Sylwestra, na który przyjechali do nas Mikołaj (przyjaciel Wojtka) ze swoją dziewczyną Zosią. Zrobiliśmy sobie wycieczkę do Królewskich Źródeł, było pięknie, śnieżnie i biało i byłoby całkiem idyllicznie gdyby nie pchanie wózka w tych zaspach. Wszystko udokumentowane w albumie zdjęciowym.
Pierwszego dnia Nowego Roku rozstaliśmy się z Wojtkiem na 7 tygodni, gdyż pojechał on pracować do Francji. Ja z Witulinem pojechałam do Warszawy, gdzie byłam dwa tygodnie i potem już z mamą do Poznania na dwa dni i do Berlina skąd przyleciałyśmy do Aten.
Z przełomowych wydarzeń z życia naszego synka to: 5 stycznia dostał pierwsze jedzonko nie-cycusiowe, a mianowicie jabłuszka ze słoiczka. Smak mu przypadł do gustu, sposób podania mniej - nie zakumał kompletnie o co chodzi z łyżeczką i próbował ją ssać. Ale już następnego dnia zaczął ogarniać, a na trzeci dzień otwierał buźkę szeroko :). Obecnie jesteśmy już na etapie, że próbuje sam schwytać łyżkę ciągnąc za karmiącą go rękę... Po jabłuszkach przyszedł czas na kolejne owoce, potem warzywa (dynia i marchewka są ok, natomiast brokuły zdecydowanie fuj!), a ostatnio na obiadki z mięskiem - wszystko oczywiście zmiksowane na jednolitą papkę.
Kolejnym znaczącym wydarzeniem jest głośny śmiech - jest to (w moich uszach oczywiście) najbardziej rozbrajający dźwięk na świecie i uwielbiam kiedy mój synek zaczyna się chichrać. Rozbawiają go śmieszne miny albo całowanki w brzuszek i w szyjkę połączone z odpowiednimi odgłosami :D. Poza tym pierwszy raz obrócił się z brzuszka na plecy, było to dwa tygodnie temu, jak dotychczas sztuki nie powtórzył, więc czekamy cierpliwie. Raz jeden także powiedział "ba!", więc babcia Ela czeka niecierpliwie na ciąg dalszy ;).
Przez pierwszy tydzień po powrocie (17 stycznia) usiłowałyśmy z mamą stworzyć pewną rutynę, taki harmonogram dnia małego, którego mama mogłaby się trzymać jak wrócę do pracy. Wyszło chyba całkiem nieźle, bo jestem już w pracy drugi tydzień i - odpukać - jak na razie wszystko dobrze się układa. Plan wygląda mniej więcej tak: wstajemy o 8 i przed moim wyjściem do pracy, czyli tak ok.8.30 Witul dostaje bar mleczny. Idę do pracy na 9 i schodzę na karmienie ok. 11. Potem babcia i wnuś odbywają spacery, wracają około 13 i Wituś dostaje słoiczek lub kaszkę. Potem drzemka i ewentualnie kolejny spacer i schodzę ja ok. 15 znów na karmienie (przy okazji jemy wtedy obiad). I wreszcie po skończeniu pracy o 17 (lub nieco później czasami niestety) wracam do domku i przejmuję synka z rąk wymęczonej do tego czasu mojej dzielnej mamy. Synkiem mogę się nacieszyć przez raptem 3 godziny, bo około 20 zamienia się w jęczącą marudę i należy go jak najszybciej spacyfikować czytaj uśpić ;). Wieczorem czas na lekturę lub film. Ogólnie ten czas po pracy mija mi zdecydowanie za szybko, podobnie jak i weekend - najpierw czekałam na niego cały tydzień, a potem minął jak z bicza strzelił :/. Dobrze, że mam na co czekać - moje urodziny i zaplanowany weekendowy wyjazd z mamą i małym do Pilio, powrót Wojtka 20.02, nasz wylot na Lesbos na rocznicę ślubu w ostatni weekend lutego i wreszcie cały wolny marzec - zaległy urlop. Polecimy z Witulem do Londynu odwiedzić ciotkę Asię :) i obkupić się na okoliczność wyrastania z ubrań z zastraszającym tempie.
No, mam nadzieję, że się trochę zrehabilitowałam tym przydługim updatem, jak zawsze zapraszam do oglądania zdjęć - ze świąt oraz już z Grecji - przeważają sesje Witula z babcią Elą :).
Subskrybuj:
Posty (Atom)