poniedziałek, 14 grudnia 2009

Już rok...

Równo rok temu, 14 grudnia, w niedzielny poranek Wituś dwoma kreseczkami na teście ciążowym objawil nam, że jest :). Raptem rok, a tyle zmian...
Nasz synek ma już prawie 4 miesiące, jest wesolym, zdrowym i kochanym dzieckiem. Jest bardzo grzeczny, malo marudzi i wspaniale się rozwija. Co dzień odkrywamy nowe rzeczy, ostatnio przewracanie się na boczek i chichranie się :). Macierzyństwo jest zdecydowanie najlepszą rzeczą jak mi się przytrafila, a skoro piszę to po 4 godzinach snu (między 3 a 7...), to rzeczywiście musi być prawda :).
Zapraszamy do oglądania nowych zdjęć!

środa, 2 grudnia 2009

Wizyta w Polsce

Mały miś wita Was!
Tak Wituś wyglądał podczas naszej wizyty w Polsce w zeszłym tygodniu. Odwiedziny te były właściwie spontaniczne i kompletnie udało mi się zaskoczyć moją mamę.
My z Witusiem polecieliśmy do Warszawy, gdzie byliśmy przez tydzień, aby potem dołączyć do Wojtka, który był w Poznaniu. Pojechaliśmy również odwiedzić Bucharzewo, tym razem z Witulem po tej stronie brzucha :).
Podczas pobytu w Polsce Wituś dokonał kilku rzeczy po raz pierwszy: pierwszy raz obrócił się na prawy boczek, pierwszy raz samodzielnie chwycił zabawkę, trzymał ją, wkładał sobie do buzi i w ogóle się bawił swoim pieskiem-maskotką. I pierwszy raz jechał pociągiem. Bo samolotem to już nie pierwszyzna dla naszego małego podróżnika ;). Ale przede wszystkim, i to nie pierwszy raz, podbił serca swoich bliskich - babć, dziadków i cioć.

sobota, 14 listopada 2009

Kinowo-imienionowo-szczepionkowo i wizyta dziadka

Dzień dobry wszystkim czytelnikom :) Tak wyglądam dziś, ubrany w biało-czerwone barwy, akurat aby kibicować naszej reprezentacji (tjaaa) ;D. Pozdrawiam - Wituś.

A po kolei to: najpierw tydzień temu przyleciał do nas mój tata, zatrzymał się u nas w przelocie i już półtora dnia później poleciał na Kretę. W niedzielę wybraliśmy się obejrzeć świątynię Artemis (fajne zdjęcia, polecam - album Wizyta dziadka) i do sprawdzonej już knajpy z owocami morza. Tam Witusiem zainteresowała się mała Eleni (nie wiedziała ile ma lat, ale pewnie tak 4-5) i z wielkim zaciekawieniem obserwowała jak go karmię. Pytała, czy skoro właśnie zjadłam jogurt z miodem i orzechami to czy bejbi też go dostaje ale w postaci mleczka i czy na pewno taki maluch może jeść orzeszki :D.
Po jedzeniu pojechaliśmy do Kakithalassa - miejscowości, do której 20 lat temu jeździliśmy na plażę. Oczywiście miejscówka zmieniła się nie do poznania.

Następnego dnia, jak już dziadek Jacek poleciał na Kretę postanowiliśmy zaryzykować i wybrać się z małym do kina. Poniedziałek, seans na 14, spokojny film (Julie i Julia - po tym filmie ma się ochotę na smakołyki). I Witulin był bardzo grzeczny, zażądał mleczka od razu na początku, i spokojnie zasnął przy piersi i przespał calutki film oraz małe zakupy po kinie. Cudowne dziecko :). Natomiast nazajutrz pół dnia przepłakał z powodu kolki, ja na głowie stawałam, a on niestety prężył się i zanosił płaczem - bidulek... Po masażach i cudach w końcu usnął i potem już było dobrze. Przeszło mi przez myśl, że gdyby go tak zaczął boleć brzuszek w kinie,to by słabo było... Jednak z takim dzidziusiem to nigdy nic nie wiadomo...

12 listopada natomiast miały miejsce pierwsze imieniny Witusia - z tej okazji kolejna sesja bobasa w albumie Wituś imieninowy. W dniu swoich imienin nasz synek był spokojny i roześmiany, nakręciłam film - składam mu życzenia, a on radośnie się uśmiecha i wykrzykuje "ha!" oraz "guuu!".

13 w piątek z samego rana pojechaliśmy na szczepienie. Po małych perturbacjach (jak zwykle, jakby wszystko poszło gładko to bym nie wierzyła, że to IKA) w końcu Witulin dostał 2 zastrzyki - szczepienie 5 w 1 (w Polsce wykonywane odpłatnie, więc to zdecydowanie zaliczam na plus mojej znienawidzonej greckiej instytucji) oraz drugą dawkę na WZW (też miło, ze się udało, bo tutaj to szczepienie nie należy do obowiązkowych, ale pani doktor poszła nam na rękę widząc, że mały już pierwszą dawkę dostał w szpitalu po urodzeniu). Darł się okropnie, mnie się serce krajało, ale przyznam, że szybko się uspokoił. Pediatra ostrzegała, że może gorączkować albo marudzić, ale on po powrocie do domu poszedł spać i obudził się wesolutki i w dobrej formie. Gorączki nie dostał, marudny się nie stał, więc szczepienia zniósł bardzo dobrze. I to tyle na dziś, pozdrawiamy serdecznie!
Posted by Picasa

środa, 4 listopada 2009

Wizyta babci i cioci :)

W czwartek przyleciały do nas babcia i ciocia Witusia, czyli mama i siostra Wojtka. Przyjechały wieczorem, zmęczone, więc po zjedzeniu obiadu i pozachwycaniu się Witulinem, poszły spać.
W piątek pojechaliśmy nad morze do miejscowości Artemida, gdzie zjedliśmy dobre jedzonko (to tam, gdzie byliśmy z okazji 2-miesięcznych urodzin Witka, knajpa o wdzięcznej nazwie Koral z naprawdę pysznymi owocami morza). Tak długo delektowaliśmy się potrawami, że zrobiło się ciemno i spacer nad morzem odbyliśmy już po zmroku.
Następnego dnia ruszyliśmy do Epidavros i Nafplio. Wituś po raz pierwszy zagościł w starożytnym amfiteatrze (vide zdjęcia). Niedługo później Wojtek zaczął się źle czuć i wkrótce mama odkryła na jego migdałach początek anginy... W drodze powrotnej i mnie zaczęło boleć gardło...
W niedzielę byliśmy już chorzy obydwoje, a wieczorem dołączył do nas Wituś - na szczęście tylko z katarem, ale to niestety bardzo męczące dla takiego maluszka. Odciągamy mu katarek specjalnym urządzeniem zwanym przez mnie uroczo glutociągiem i to trochę pomaga. Wituś okropnie tego procederu nie lubi i donośnie protestuje, ale po nim przynajmniej przez jakiś czas może oddychać przez nos i sobie pojeść...
W poniedziałek dziewczyny wróciły do Polski (choć nie bez przygód...), a my chorowaliśmy dalej. Wtorek podobnie, ale dziś już jest lepiej - wyjrzało słońce i zdecydowałam się wybrać z Witulinem na spacer... do apteki :).
Teraz pozostaje nam już tylko zdrowieć i czekać na kolejną wizytę - w najbliższy weekend przelotem odwiedzi nas mój tata.

sobota, 24 października 2009

Wituś skończył 2 miesiące...

Kiedy to minęło? Zaczynam się martwić tym, że czas tak szybko leci, bo to znaczy, że już za 3 miesiące wracam do pracy i ta chwila nadejdzie zanim się obejrzę...:(
Nasz synek już: sam podnosi głowę (!), mówi "ghhh, kkkk, aguuu", wydaje radosne okrzyki, śmieje się coraz częściej i na nasz widok, gada do karuzeli, uwielbia wpatrywać się w akwarium, próbuje wsadzić sobie całą piąstkę do buzi, bardzo wysoko podnosi nóżki przysuwając stopy do twarzy. To niesamowite patrzeć na niego każdego dnia... Bardzo lubi się przytulić do mnie, wtedy się uspokaja i zasypia - to cudowne uczucie, jeszcze nigdy nie czułam się taka potrzebna, niezbędna wręcz...

W środę, z okazji ukończenia przez Witulinka dwóch miesięcy zrobiliśmy sobie fajną wycieczkę nad morze, w miejsce, gdzie jeszcze nie byliśmy. Był spacer i plażowanie, Wojtek się nawet kąpał z termometrem do kąpieli bobasa w ręku - temperatura wody w dnia 21 października wynosiła 21 stopni C :). Potem byliśmy na super obiadku w knajpie, gdzie obżarliśmy się świeżymi kalmarami i ośmiornicą. Wituś drzemał pozwoliwszy nam się posilić i obudził się akurat na koniec obiadu :). Oczywiście jak zwykle są zdjęcia, kto jeszcze nie widział, to zapraszamy do obejrzenia.
Następny album z okazji wizyty babci i cioci Witunia - mama i siostra Wojtka przylatują do nas na następny weekend, bardzo się cieszymy i - jeśli pogoda dopisze - już planujemy pierwszą wycieczkę Witoldina :).

niedziela, 4 października 2009

Na plaży

Dziś byliśmy z Witusiem po raz pierwszy na plaży. Bardzo mu się podobało, co widać na załączonym obrazku - wreszcie udało mi się go sfotografować jak się tak cudnie uśmiecha :). I właśnie odkryłam, że można w ten sposób zaprezentować fotkę na blogu - po raptem ponad roku użytkowania, no cóż,nie należę do tych "technicznych", więc - jak to mówią - lepiej późno niż później...
Więcej zdjęć z plaży jak zwykle w naszym albumie.
Posted by Picasa

sobota, 3 października 2009

Home sweet home :)

Zaraz będzie tydzień jak już jesteśmy z domu, a czas minął jak z bicza strzelił. Ale po kolei - najpierw był lot. Wbrew moim obawom przebiegł absolutnie idealnie - lepiej nie można było sobie wymarzyć (no chyba żebym miała mniej bagażu, ale to moja własne wina, zresztą i tak miałam szczęście bo przymknięto oko na 3 nadprogramowe kilogramy oraz 3 a nie 1 torby podręczne...). Witoldino usnął jeszcze podczas pakowania i... obudził się już w domu w Atenach. Anioł nie dziecko. Mieliśmy wolne miejsce obok w samolocie, położyłam go tam i spokojnie przespał start, turbulencje i lądowanie. Przed lądowaniem jak zaczął okazywać oznaki rychłego przebudzenia dostał cyca i nie przebudziwszy się nawet do końca pojadł i dalej spał snem sprawiedliwego. Bardzo mi to ułatwiło podróż, przyznam. A z torbami i wózkiem pomogli mi dobrzy ludzie, bo sama nie dałabym rady.
I tak dolecieliśmy o 3 nad ranem, odebrał nas stęskniony tata Witusia, który w domu witał się z nim do 5 rano - Wituś ewidentnie poznał tatę i był zachwycony oraz - w przeciwieństwie do nas - wyspany.
Wituś śpi u nas w sypialni, ma swoje łóżeczko zaraz obok naszego, ale nie wykorzystuje tego nadmiernie i robi mamie pobudkę raptem 2 razy w nocy, co uważam za godną średnią. Pokój ma już urządzony, można zobaczyć na zdjęciu, dumna jestem szczególnie z wyklejanki na szafie.
Poza tym czas płynie spokojnie, powoli wypracowujemy sobie codzienną rutynę. Chodzimy sobie na spacerki i leżakujemy na tarasie. A dziś wybieramy się pod Akropol, natomiast jutro na plażę (oczywiście w pełnym cieniu).
Fajnie jest być w domu...:)

sobota, 26 września 2009

Wracamy do domu

No i zaczynam pakowanie - dziś wieczorem lecimy do Aten. Udało nam się wyrobić w trzy tygodnie z załatwieniem wszelkich dokumentów i formalności, co uważam za naprawdę niezły wynik. Dziś jeszcze latałam jak kot z pęcherzem żeby oddać pożyczone rzeczy - wózek i kołyskę, odwiedzić babcię i zrobić ostatnie zakupy. Przerażające jest to jak ja się a) spakuję, b) zabiorę. No ale po mału - zacznę od pakowania. I tak część rzeczy tu zostanie - z nikła nadzieją na to, że jak przyjedziemy na Boże Narodzenie to tym razem uda nam się je zabrać...;)
Napomknę jeszcze, że wczoraj Witulino po raz pierwszy był u kosmetyczki - z mamą co prawda, i za bardzo mu się nie podobało, chyba kwestia obcego miejsca, może dziwnych zapachów, i głośno protestował. W rezultacie mama zamiast relaxu przez 2 h trzymała synka przy cycu, kosmetyczka się śmiała, że tak jeszcze pedicuru i innych zabiegów nikomu nie robiła... No i po raz pierwszy byliśmy w prawdziwych gościach, tzn. nie u rodziny, ale u mojej przyjaciółki. Też nie przebiegło to do końca gładko, bo nie wiadomo kto był bardziej zdenerwowany - Wituś czy jej kotka w ciąży, ale potem oboje ucięli sobie drzemkę i był już spokój :).
No nic, zabieram się do roboty zanim syn mi się obudzi i proszę o kciuki za pomyślny lot i niezatkane uszki Witunia. Następne doniesienia już z Aten.

niedziela, 13 września 2009

Pępuszek

No i mamy prawdziwy pępuszek - wczoraj odpadł Witusiowi kikucik pępowinki. Akurat jak skończył 3 tygodnie. Robi się już takim dużym chłopcem... Czapeczka, którą kupiłam 1,5 tygodnia temu i która zakrywała mu całą głowę łącznie z twarzą, taka była za duża, jest teraz dobra! I definitywnie już nie mieści się w najmniejsze ubranka - wcześniej jeszcze udało się go wcisnąć choć do zdjęcia... A propos - jest cała nowa seria - sesja bobasa ;), oczywiście zapraszam do oglądania.
Mamy za sobą pierwszy spacer w chuście - całkiem mu się podobało, zasnął sobie i spał tak przez 3 h, więc chyba było dobrze. Nadal jest grzeczniutki jak aniołek, pierwszorzędne mam dziecko :). W nocy 2-3 pobudki, a nad ranem już się kokosimy razem w łóżku i tak udaje mi się pospać nawet do 9-10. Czasem oczywiście są odstępstwa od reguły, jak ostatnio, kiedy grymasił od 5 rano, ale i tak - mam szczęście. Potem kąpiel - Wituś bardzo lubi się pluskać, ma taką rozanieloną minkę, po mamusi lubi relaks w wannie ;). I spacerek - wczoraj byliśmy z dziadkiem na Krakowskim Przedmieściu. Co prawda nie ma na to dowodu, bo na moją propozycję, że zrobię mu zdjęcie z wnuczkiem, mój tata powiedział "Eeee, poczekam aż będzie starszy". No tak... Jeszcze chyba nie do końca odnalazł się w roli dziadka. Za to moja mama w roli babci odnalazła się doskonale, tzn. głównie pieje nad małym, zachwycając się wszystkim co zrobi: "O, patrz, wsadził paluszek do buzi - jak ślicznieeeee". Yhm.
Poza tym tęsknimy za Wojtkiem i robimy wszystko, żeby jak najszybciej do niego dołączyć - w środę powinnam wiedzieć kiedy to dokładnie będzie.
Dziś idziemy na obiad proszony do mojej siostry - zobaczę jak się urządziła w naszym mieszkanku - zamieszkała tam od 1 sierpnia. To tyle z nowości.

poniedziałek, 7 września 2009

U babci w Warszawie

Od dwóch dni jesteśmy z Witusiem u babci Eli w Warszawie. A Wojtek już dotarł do Aten, gdzie będzie nas niecierpliwie (przynajmniej taką mamy nadzieję ;)) wyglądał.
Głównym naszym zmartwieniem jest obecnie temperatura w domu - strasznie tu zimno, ubieram Witusia na cebulkę, ale i tak martwię się, że ma zimne rączki. Mam nadzieję, że zgodnie z obietnicami pogodynki aura się poprawi, a i w domu będzie cieplej.
Poza tym Wituś nadal jest aniołkiem - wyjątkowo grzeczny i spokojny egzemplarz mi się trafił :). No ale co się dziwić - dużo nad nim pracowaliśmy, to się udał ;).
Dziś byliśmy pierwszy raz we dwoje poza domem - ciężko mi było znieść wózek i wsadzić go do samochodu, jeszcze ciężej było znaleźć miejsce do parkowania na ul. Rakowieckiej, gdzie pojechaliśmy do urzędu dzielnicy Mokotów celem załatwienia numeru pesel dla małego. W Poznaniu straszyli nas sześcioma tygodniami oczekiwania, tutaj miła pani obiecała, że będzie w dwa tygodnie. Kolejne dwa na paszport i powinniśmy za miesiąc dołączać już do tatusia do Aten. Jak mi tylko się w środę potwierdzi ten estymowany czas oczekiwania (mam zadzwonić po info), to od razu kupujemy bilety na okolice 7-8 października.
Po wizycie w urzędzie pojechaliśmy zrobić niespodziankę babci, która prowadziła warsztaty dla kobiet. Babcia od razu pochwaliła się wnukiem i obie z zadowoleniem przyjęłyśmy zapewnienia kursantek, że Wituś jest wyjątkowo urodziwym dzieckiem ;).
Teraz jesteśmy już w domku, bo czas odpocząć po takiej wyprawie. A jutro kolejna...

niedziela, 30 sierpnia 2009

Nasze szczęście - 21 sierpnia 2009

Nasz synek pojawił sie na tym świecie 21 sierpnia 2009 r o godz. 19.47 po 20 godzinach akcji skurczowej, ale jednak w wyniku cesarskiego cięcia. Okazał się zbyt duży, aby sie przecisnąć... Dostał 10 na 10 punktów, a ważył 4700 gr i mierzył sobie 59 cm, tak więc dziecię nam się trafiło słusznych rozmiarów. Porodu wspominać nie będę, bo i po co, liczy sie jego efekt, czyli nasze szczęście.
Byłam w jedynce, więc nie było ograniczeń z wizytami, tak że Wojtek był ze mna prawie całymi dniami. Mały również, pielęgniarki zabierały go na życzenie i donosiły na karmienie, a tak to spał sobie ze mną w pokoju, a czasem nawet w łóżku :). Odwiedzali nas również babcie i ciocia oraz dziadek. Wypuścili nas po 4 dniach, bo Witulin nie miał żółtaczki, więc moglismy spokojnie poznawać się dalej w domowych pieleszach. Jest to czas absolutnie cudowny i nie sprzyjający jakimkolwiek innym zajęciom (macierzyństwo jednak nie idzie w parze z Internetem, przynajmniej na początku), bo go po prostu na wszystko inne poza dzieckiem i snem brakuje.
Wituś jest strasznie kochany i grzeczny, w nocy robi mi góra dwie pobudki i to krótkie, za to wieczorem lubi sobie pomarudzić kilka godzin - no ale w sumie ile można spać, niech sie nim rodzice też trochę pozajmują, nie?
Na pierwszym spacerze byliśmy z dziadkami z Warszawy wczoraj, czyli w sobotę (na razie rezydujemy w Poznaniu, do stolicy jedziemy w piątek, ja z małym zostanę u mamy i będę załatwiać PESEL, paszport itp, a Wojtek wraca do Aten, bo zaczynają mu się studia). Dziś po spacerze pierwszy raz byliśmy w knajpie - Wituś był grzeczny jak aniołek, wyprawę przespał i pozwolił mamie zjeść, choć się stresowała, że będzie musiała się publicznie obnażać celem udostępnienia baru mlecznego. Synek jednak swój rozum ma i jedzenia zażądał elegancko, po powrocie do domu :).
Rodzicielstwo nas uskrzydla, jesteśmy najszczęśliwsi na świecie i wszystkim polecamy ;). Zapraszamy do obejrzenia pierwszych zdjęć - jeszcze ze szpitala. Następne wrzucimy jak czas pozwoli, bo jeszcze trzeba te setki fotek przejrzeć i wybrać...

wtorek, 18 sierpnia 2009

Czekanie...

Chyba jeszcze nigdy na nic tak nie czekałam jak na pojawienie się naszego synka. Wituś jest już "spóźniony" 3 dni i - jak sądzi położna - jeszcze się nie wybiera. Zaczynam się obawiać, że z Lewka mogą być nici i dostaniemy pedantyczną (choć po kim?) Panienkę.
Swoją drogą to czekanie też ma ambiwalentny posmak - z jednej strony strasznie chciałabym, ze młody był już po tej stronie brzucha - jestem ciekawa jak wygląda, jak to będzie, no i nie ukrywam, mam już dosyć dźwigania tej piłki lekarskiej pod bluzką (kto nie wierzy niech obejrzy ostatnia sesję brzuszkową - jak zwykle w naszym albumie). Z drugiej strony boję się tego - oczywiście samego porodu (biorąc pod uwagę, że straszą mnie 4 i pół kilowym dzieciem, to chyba nic dziwnego) ale i tego co będzie potem - jak nieodwracalnie zmieni się moje, nasze życie. Przestaniemy być po prostu parą, Kasią i Wojtkiem, a zaczniemy być rodziną, zostaniemy Rodzicami, już do końca naszych dni... Taka odpowiedzialność za czyjeś istnienie - aż mnie dreszcze przechodzą.
Tak więc przechodzę teraz jeden z najdziwniejszych okresów w moim życiu, gdzie oczekiwanie miesza się z chęcią powstrzymania tego co nieuknione, strach z radością, podniecenie ze zdenerwowaniem...
Może następnego wpisu dokonam już jako Mama... O rany. Proszę o pozytywne fluidy.

czwartek, 6 sierpnia 2009

Bucharzewo

Witam wszystkich stałych czytelników i podczytywaczy :). Na długo zapanowała cisza na niniejszym blogu, ale to z powodu ilości wydarzeń. Już śpieszę nadrobić zaległości.
Na początku lipca przyjechaliśmy z Wojtkiem do Polski - on do Poznania samochodem, ja do Warszawy samolotem. Kiedy pozałatwiałam swoje sprawy Wojtek po mnie przyjechał i zabrał mnie do Bucharzewa - miejscowości w Puszczy Noteckiej, 80 km od Poznania, gdzie został wynajęty dom w lesie nad jeziorem. I w tym właśnie domu siedzę sobie od miesiąca i czekam aż dojrzeję... Przez dom przewinęła się masa osób - znajomi rodziny i nasi, do stałych gości należy moja mama. Jest tu naprawdę cudownie - duży dom z kominkiem i olbrzymim ogrodem z rozłożystymi dębami, spora weranda, gdzie często grillujemy, ogrodzony teren - raj dla zwierzyńca, którego tu nie brakuje - są psy mamy i siostry Wojtka, jej chłopaka i nasze koty. 150 metrów od domu jest jezioro, w którym bardzo przyjemnie się pływa jak pogoda dopisuje (a co odważniejsi pływają nawet jak średnio dopisuje - oczywiście ja nie). W pobliżu jest małe miasteczko Sieraków, gdzie jeździmy po zakupy, oraz piękna rzeka Warta, którą nawet wybraliśmy się na spływ kajakowy.
W Poznaniu byłam dwa razy, u lekarza, diagnoza - odpoczywać i czekać. Od tego czekania niedługo osiwieję i jajo zniosę, ale co zrobić.
Wczoraj byłam na kolejnej wizycie i okazało się, że nasz syn jest olbrzymem, co budzi pewne zaniepokojenie pani doktor - już w tej chwili waży ponad 4 kg i nie wiadomo czy mu starcza wód płodowych, w związku z tym jutro zabierają mnie na obserwacje do szpitala. Mam nadzieję, że wyjdę już z Witusiem w ramionach.
Wojtek dzielnie wyremontował mieszkanie w Poznaniu, które dotychczas było wynajmowane, a gdzie my ulokujemy się przez miesiąc po porodzie. Wczoraj zaliczyliśmy Ikeę i Castoramę, nałaziłam się okrutnie, bo prawie pięć godzin, z nadzieją, że zmotywuję tym małego do wyjścia, ale niestety nie udało się. Ponieważ jest duży, a główkę ma wysoko, lekarze prorokują cesarskie cięcie. Troszkę się martwię, ale cóż - no jakoś musi wyjść. Proszę o kciuki.
Tymczasem pozdrawiam i zapraszam do obejrzenia zdjęć i myślę, że następny odzew nastąpi już po rozpakowaniu...;)

środa, 24 czerwca 2009

Anegdota

Dzis tylko króciutki humorystyczny wpis. Wczoraj bylam na jednej z imprez naszego srodowiska. I uslyszalam taką oto rozmowę - jedna pani mówi do drugiej: "Jadę na rejs 7-dniowy", na co druga pani: "A, na ten z Istambulem?", a pierwsza pani ze zdumieniem: "Nieeee, z mężem!". No comments :D.

środa, 17 czerwca 2009

Wizyta Asi

Na dlugi weekend Bożocielny przyjechala (jako ostatni gosc w tym sezonie ;)) do nas Asia z Londynu. Plan byl ulozony od dawna, ale okazalo się wkrótce, że życie weryfikuje tego typu zamiary...
W czwartek pojechalismy na plażę, gdzie poleżakowalismy i poplywalismy i bylo bardzo milo, potem zaliczylismy tawernę, gdzie zjedlismy doskonalą jagnięcinę - naprawdę pyszną, rozplywająca się w ustach, mięciutką i soczystą. Potem odpoczynek w domu, mala drzemka, kąpiel itp, a jak upal zelżal wybralysmy się we dwie na spacerek po Place (stare miasto). I tak, bez sensacji i zgodnie z naszymi wyobrażeniami uplynąl pierwszy dzień pobytu Asi.
Następnego dnia zerwalysmy się bladym switem i pojechalysmy metrem do Pireusu co by udać się wodolotem na zachwalaną przez wszystkich wyspę Hydrę. Przyznam, że nie przyszlo mi do glowy rezerwować noclegu, bo zawsze z Wojtkiem jeździmy na rybkę, no i uznawszy, że skoro będziemy tam w piątek rano, to tym bardziej nie będzie problemu.
Udalo nam się w ostatniej chwili dopasc wodolot (oczywiscie odplywal z innego miejsca niż nam powiedziano w biurze, gdzie kupowalysmy bilety), pomknęlysmy na Hydrę. Wysiadlysmy zachwycone - jaka piękna wyspa! Wszędzie osiolki, biala zabudowa, no uroczo. Postanowilysmy najpierw znaleźć nocleg, aby zostawić bambetle. I tak zaczęlysmy chodzić od hotelu do pensjonatu przez pokoje do wynajęcia. Po szóstej wizycie gdzie znów uslyszalysmy, że jest fully booked i nie ma pól miejsca zaczęlysmy się denerwować. Lazilysmy już tak z godzinę, samo poludnie, żar się z nieba leje, a sprawa zaczyna kiepsko wyglądać. Po kolejnej bezowocnej wizycie, podczas której dowiedzialysmy się, że w ten weekend na wyspie odbywają się 3 wesela i wszystkie miejsca są zabukowane poszlysmy do czegos na ksztalt informacji turystycznej. Tam prosilysmy o znalezienie noclegu nawet w innej miejscowosci. Niestety, okazalo się, że nie ma takiej opcji - noclegu nie bylo NIGDZIE. Nie pozostalo nam zatem nic innego jak wymienić bilety powrotne na powrót tego samego dnia o 18. Zle i zmęczone poszlysmy na wskazaną nam plaże, która jednak okazala się być betonową plytą z drabinką do morza. Wówczas jeszcze szlag nas nie trafil - rozlozylysmy się w knajpie (inaczej nie bylo opcji cienia) i posiedzialysmy oraz poplywalysmy. Zglodnialysmy, więc się zebralysmy z tej milej knajpy i poszlysmy do sympatycznie wyglądającej tawerny. I tam... niestety... podano nam naprawdę niedobre jedzenie - ohydnie miękka osmiornica i niedobre kalmary. Wtedy naprawdę popsul nam się humor i uznalysmy, że ta wyspa wcale nie jest fajna. Po jedzeniu powlóczylysmy się jeszcze trochę po uliczkach, a w końcu usiadlysmy na kawie mrożonej w porcie, aby zaczekać na statek. A statek spóźnil się o godzinę... Bylysmy już bardzo zle, a na domiar nieszczęsc w drodze powrotnej byly takie fale i tak bujalo, że siedzialam z tylu powstrzymując pawia... Koszmar!
Wojtek, poinformowany już o naszych przeżyciach, celem rekompensaty polecial kupić na kolację duże krewetki i zrobil nam pyszną salatkę. Więc jak już nieprzytomne dotarlysmy do domu to chociaż te grillowane krewetki nas trochę rozchmurzyly. I tak nam się super udala dwudniowa wycieczka na cudną wyspę. Razem z Aską zgodnie stwierdzilysmy, że nasza noga na Hydrze już nie postanie... :/
Następny dzień byl odpoczynkiem po tej wykańczającej wyprawie i po opalaniau się na tarasie pojechalysmy sobie do kina na film "My life in ruins" (nie znam polskiego tytulu, w każdym razie gra ta laska z "Mojego wielkiego greckiego wesela" i rzecz się dzieje w Grecji - calkiem przyjemna komedia) oraz na buszowanie po centrum handlowym The Mall, co zaowocowalo fajnymi zakupami ubraniowymi dla Aski (ja już nic dla siebie nie kupuję, czekam aż z ksztaltu kuli powrócę do bardziej normalnego...).
W niedzielę pojechalysmy obejrzeć swiątynię w Sounio i poleżec na plaży, gdzie wial niezly wicher, ale jakos w końcu udalo nam się do polowy zakopać parasol i uchronić choć trochę przed palącym slońcem. Potem ostatnia grecka salatka i powrót do domu, pakowanko i lotnisko. Ponieważ szlo cos za gladko, to obawialam się jak Aska dotrze do domu. Ale na koniec nieszczęsc to ja mialam mieć jeszcze ostatnią atrakcję - wracając z lotniska okazalo się, że akurat zamknęli dwa pasy na autostradzie, zrobil się oczywiscie totalny korek i zamiast 20 minut wracalam godzinę...
Ale cóż, ważne że się spotkalysmy i rozstalysmy cale i zdrowe ;). Jak zwykle zapraszam do obejrzenia zdjęć.

poniedziałek, 1 czerwca 2009

Weekend na Ewii

W piątek pojechalismy na wyspę Ewię, aby wziąć udzial w organizownym przez Unesco wypadzie dla dyplomatów. Dwie noce w superluksusowym hotelu, program pelen atrakcji. Tjaaaa. Hotel okazal się być w porządku, ze 3 gwiazdki, ale to holiday resortu jednak trochę mu brakowalo. Ponieważ nie moglismy znaleźć nikogo od organizatora, to poszlismy nad basen, a potem do wioski. Wieczorem miala być oficjalna kolacja ("tradycyjna uczta" jak glosil program, "z muzyką na żywo") i powitanie. Więc się wystroilismy - ja suknia, Wojtek garniak - i schodzimy na kolację. A tu... klub seniora. Okolo 60 osób, wiek zdecydowanie powyżej 65 r.ż., narodowosc tylko i wylącznie grecka... Zdumielismy się bardzo, bo bylismy jedynymi mlodymi i do tego obcokrajowcami na sali. Żadnych oficjalnych powitań, nic z tych rzeczy, więc czym prędzej zjedlismy (normalny obiad, nie mający niczego wspólnego z tradycyjną ucztą...) i kiedy podstarzaly DJ zacząl puszczać greckie kawalki w stylu buzuki (czyli owa zapowiadana muzyka na żywo), zwinęlismy się do pokoju.
Następnego dnia, bazując na prospekcie, który otrzymalismy w hotelu, postanowilismy pojechać obejrzeć piękny starożytny amfiteatr w Erytrei. Dojechalismy do... plotu, który ogradzal górkę z kupką kamieni... Specjalnie zrobilam zdjęcie owej kupki oraz zdjęcie zdjęcia z folderu - celem porównania... Wobec tego, patrząc na mapę, zdecydowalismy, że pojedziemy nad jezioro, będące parkiem narodowym z powodu olbrzymiej ilosci ptactwa, które tam zamieszkuje. Zajechalismy nad dolinę, która wg GPSa, mapy i przewodnika byla tymze jeziorem... Ptaków ani wody nie uswiadczylismy.
Zadecydowalam, że wystarczy tego wycieczkowania i pora wracać nad basen...;) W drodze powrotnej zjedlismy przekąski w malej przydrożnej kantynie, gdzie natychmiast Wojtkowi lokalni postawili karafeczkę tsipouro, czyli bimbru, żeby się napil za zdrowie syna :). Resztę dnia spędzilismy nad basenem i na balkonie.
Następnego dnia jeszcze male opalanko i plywanko i powrót do domku, gdzie czekaly stęsknione, po naszych częstych ostatnio wojażach, kicie.

środa, 27 maja 2009

Kreta

W czwartek 21 maja po pracy polecielismy na Kretę. Z lotniska odebral nas przyjaciel rodziny, niejaki Harry, prawdziwy Grek Zorba, Kreteńczyk z krwi i kosci.
Nie tracąc czasu zacząl nas obwozić po wioskowych tawernach i przedstawiać lokalnym dziadkom swoich przyjaciól z Polski. Nieodzownym elementem tego przedstawiania okazal się byc niebiański napój raki, czyli cos na ksztalt bimbru. Dla kobiety w 7-ym miesiącu ciąży jak znalazl, więc ja podczas tych eskapad sączylam wodę, natomiast mój mąż byl zachwycony...;) Wieczorem zajechalismy jeszcze do jakies rodziny (w sumie nie dowiedzialam się, czy to rodzina Harry'ego, czy po prostu jacys znajomi, do których nas wprosil) na imieniny - tego dnia swiętowali Konstantinos i Eleni, czyli dwa najpopularniejsze imiona w Grecji. Zasiedlismy przy stole w czyims domu i wylewnie skladalismy życzeniu kilku solenizantom, którzy nawet się jakos szczególnie nie dziwili naszej obecnosci na ich imprezie rodzinnej...
Zamieszkalismy w apartamencie nad samym morzem, ale nie dane nam się bylo wylegiwać na plaży, bo następnego dnia trzeba juz bylo poznawać kolejnych Kreteńczyków i następne tawerny. Pojechalismy na plaskowyż Lassithi, gdzie wjechalismy na pole, na którym rosly dziwne warzywa (są na zdjęciu), które nie wiem jak się nazywają po polsku (trochę przypominają karczochy, ale mają ostre liscie), natomiast po grecku nazywają się adzinara. I tam, na bagażniku pick-upa jedlismy liscie i kwasno-gorzkie serca tych warzyw, popijając (w sensie wszyscy oprócz mnie oczywiscie) niesmiertlenym raki.
Po dwóch godzinach stania w polu pojechalismy do kolejnej tawerny (gdzieżby indziej) i potem do kolejnej. Potem - ku nieukrywanemu żalowi Wojtka i Harry'ego - zażądalam, żeby mnie odwieźć do domu (byl już późny wieczór).
W sobote udalo nam się powylegiwać na plaży, a nawet wypożyczyć quada (zwanego po grecku maciorą...) i pojechać do jaskini, w której byla kapliczka. Niestety ja do jaskini nie weszlam, bo lataly tam nietoperze i pomimo usilnych starań i kilkakrotnych prób wejscia wgląb, moje nogi same zawracaly... Myslę, że to Witus nie chcial tam wchodzić ;). Wszedl za to Wojtek i fotograficznie udokumentowal istnienie owej kapliczki.
W niedzielę wraz z Harrym i jego Marią pojechalismy oglądać dzialkę ziemi, na której mają powstać apartamenty, a także zjesc pyszne swieże rybki, które Harry wraz z wlascicielem tawerny, o wyglądzie popa, z dlugasną brodą, wlasnoręcznie wybieral.
A potem znowu kolejne tawerny... Takiego maratonu knajpowego to dawno nie doswiadczylam.
W poniedzialek pojechalismy już do Heraklionu, bo samolot mielismy we wtorek o 7 rano i ciężko byloby się dostać na lotnisko z miejscowosci gdzie mieszkalismy, a nie chcielismy zrywać Harry'ego. Przy okazji zwiedzilismy Knossos, czyli zespól palacowy króla Minosa, a potem odkrylismy urocze kino, w pięknym starym stylu, cale w drewnie. Kino nas zachwycilo, obejrzelismy tam najnowszy hit czyli Anioly i Demony (i uważam, że jednak jest to o wiele lepszy film niż Kod Leonarda da Vinci).
Po nocy w hoteliku w Heraklionie (dla mnie nieprzespanej, bo po pierwsze maly mnie okrutnie kopal, a po drugie mialam paranoję, że zaspimy i nie wstaniemy na 5, więc się budzilam co 20 minut) pojechalismy na lotnisko i wrócilismy do naszej codziennosci - ja prosto do pracy, a Wojtek do szkoly.
Doswiadczylismy niesamowitej kretenskiej goscinnosci, na pewno dlatego, że przedstawial nas Zorba we wlasnej osobie, ale bylo to bardzo folklorystyczne przeżycie :). Jak zwykle zapraszam do obejrzenia zdjęć w nowym albumie.

sobota, 9 maja 2009

Zoo

Dziś wybraliśmy się do zoo. Wspólny wypad zaproponowali znajomi Wojtka ze studiów, Harry i Carla. Wiedząc, że Carla ma małego synka wpadłam na pomysł, żeby odwiedzić ateńskie zoo. Okazało się, że jest nawet dość blisko, bo po naszej stronie, za miastem, w miejscowości Spata. Zoo jest nowe, wciąż trwa jego rozbudowa, wiec nie ma jeszcze słoniarni, delfinarium, akwariów itp. Ale i tak było bardzo miło, szczególnie u lemurów, które zaskarbiły sobie naszą sympatię - można było wejść na ich teren, ogrodzony, ale po nim biegały swobodnie. Duże lemury miałe małe lemurki, które kompletnie mnie rozczulały, stąd też całkiem porządna sesja zdjęciowa rodziny lemurów :).
Na zdjęciach poza zwierzętami jesteśmy my, oraz Carla i jej synek Sebastian i najbliższy (tutaj) kolega Wojtka, Harry.
Miłego oglądania ;).

Z mamą na majówce

Dawno nie pisałam, a to dlatego, że dużo się działo. Wkrótce po wyjeździe Agi i powrocie Wojtka zawitała do nas moja mama. Przyjechała akurat na majówkę, czyli na 3 wolne pierwsze dni maja, na które to wybraliśmy się na wycieczkę w znane już nam rejony, ale za to obce mojej mamie, czyli na półwysep Mani. Jak zwykle zapraszamy do obejrzenia zdjęć - w nowym albumie, czyli kasiaiwojtek.
Nocowaliśmy dwie noce w hotelu w Githio, w dniu przyjazdu pochodziliśmy po miasteczku, a w sobotę pojechaliśmy do jaskiń Dirou, gdzie tym razem udało nam się popłynąć łódką przez jaskinie (poprzednio był zbyt wysoki poziom wody). Wrażenie naprawdę niesamowite i bardzo fajny patent z tym mini rejsikiem. Następnie pojechalismy do znanego już nam Areopolis, gdzie jedliśmy przepyszne kotosouvli, czyli różne części prosiaka pieczone na rożnie. W drodze z Areopolis do Monemvasii zatrzymaliśmy się na plaży z wrakiem statku Dimitrios, na którym sprejem uwieczniliśmy dwa przesłania ;). W Monemvasii był tłum, więc długo nie zabawiliśmy, zresztą była już pora wracać.
Następnego dnia był już niedziela, a więc dzień powrotu. W drodze powrotnej zwiedziliśmy Mistrę (czyli zespół zabudowań i klasztorów z XII-XIII w.), która tym razem (ostatnio byliśmy w sierpniu - palące słońce i wypalona trawa) zachwyciła nas swoją roślinnością. Wszędzie pachnące kwiaty i świergoczące ptaki - prawdziwa majówka! Po małym lunchu wróciliśmy do Aten.
Reszta pobytu mamy nie była już tak interesująca (przynajmniej dla niej), gdyż na mnie czekała praca, a na Wojtka szkoła. Był oczywiście poniedziałkowy targ, we wtorek była impreza służbowa, na którą mama wybrała się z nami i miała okazję poznać tutejszy establishment ;).
I tak błyskawicznie minął tydzień i mama pojechała do zimnej Polski. A u nas, jak na złość, właśnie teraz zaczęło się lato - 30 stopni i pełne słońce. Może wreszcie plaża?

wtorek, 21 kwietnia 2009

Wizyta Agusi

Następnego dnia po tym jak pożegnalam rodzinę Wojtka i jego samego przyleciala do mnie moja przyjaciólka Agnieszka. Wreszcie moglysmy nacieszyć się sobą! W drodze z lotniska od razu zajechalysmy do kanjpy o wdzięcznej nazwie Garidomania (czyli Krewetkomania) i nasycilysmy swój glód slusznych rozmiarów krewetkami z grilla. A potem już tylko gadalysmy, gadalysmy, gadalysmy...
W sobotę pojechalysmy do Aten - szybkie zakupy: niezbędne okazaly się cztery nowe sukienki (po dwie na glowę) ;) - spacer po Place i Monastirakach. Natomiast w niedzielę rano, zapakowawszy prowiant piknikowy, oraz materac z koldrą, pojechalysmy na wycieczkę. Naszym celem bylo piękne jezioro Tsivlou. Po zjechaniu z autostrady (już na Peloponezie) i przejechaniu 28 km krętymi górskimi drogami, wreszcie je ujrzalysmy. Ale najpierw, oczywiscie, posililysmy się w lokalnej tawernie pyszną baraniną i jagnięciną (typowo paschalne dania, a jako że tu wlasnie wypadala Wielka Niedziela, to jedzonko bylo jak znalazl). Następnie drzemka na kocyku nad jeziorem i spacer. Wieczorkiem rozlozylysmy nasze loze w samochodzie (uwiecznione na zdjęciu) i snem sprawiedliwych przespalysmy nockę. W poniedzialek po sniadaniu na trawie pojechalysmy w kierunku wiszącego mostu lączącego Peloponez z Grecją lądową, przewieszonego przez Zatokę Koryncką. Tym sposobem dotarlysmy do Nafpaktos, gdzie pochodzilysmy po pięknych murach portowych, a następnie do Galaxidi, gdzie u zaprzyjaźnionej pani (spędzalismy tam z moimi rodzicami i siostrą Sylwestra) kupilysmy pyszne dżemy, a w porcie zjadlysmy owoce morza. No i nastala pora powrotu, bo w domu oczekiwaly nas już stęsknione koty.
Dzis niestety Agnieszka musiala już wracać, wiec odwiozlam ją na lotnisko, ale żeby nie bylo za prosto, to w drodze powrtonej odkrylam, że mam jakis wyciek w samochodzie - po pierwsze zaczęlo mi smierdzieć benzyną czy olejem silnikowym, a po drugie zabryzgalo mi tylną szybę tak, że nic nie widzialam. Zjechalam zatem do warsztatu, gdzie pan mechanik poinformowal mnie, że przecieka jakas rurka i on w sumie nie wie, ile to będzie kosztować, bo muszą rozebrać silnik, i w zależnosci od tego co tam znajdą, to będzie od 50 do 200 euro. Myslalam, że się rozplaczę w tym warsztacie. Na szczęscie mój kochany mąż, z którym oczywiscie mialam hotline pt. "kochanie, co robić?!?!" kazal mi wrócić tymże samochodem do domu i obiecal, że sprawą się zajmie po swoim powrocie. Chociaż tyle... Szkoda, że takie nieprzyjemne zakończenie tych wspanialych trzech dni...

PS. Ale za to mam trochę zdjęć ciążowych, Agusia mi zrobila malą sesyjkę, więc zapraszam do obejrzenia fotek pt. "Ja i mój brzuszek" (w folderze kasiaiwojtek).

wtorek, 14 kwietnia 2009

Święta, święta...

W czwartek przed swiętami przyjechali do nas mama, babcia i wujek Wojtka. W piątek zwiedzili Ateny, a mama przygotowala pyszny postny obiad - pyry ;), gzik (czyli po poznańsku twarożek, jakby kto się nie orientowal) i sledziki - mmmmm... W sobotę bylo malowanie jajek, pieczenie i dekorowanie mazurków oraz robienie sernika, potem spacer na górze Imittos, a na wieczór rozkoszowalismy się naszym specialite de la maison, czyli osmiornicą w sosie winno-pomidorowym w wykonaniu mojego męża.
W niedzielę, po przepysznym wielkanocnym sniadanku pojechalismy na wycieczkę: Kanal Koryncki, starożytny Korynt i Loutraki (nadmorski kurort), gdzie po spacerze promenadą zjedlismy furę owoców morza (co można sprawdzić naocznie na zdjęciu) w knajpie u Janisa... W poniedzialek byla wczesniejsza pobudka i zwarci i gotowi przez 10-tą ruszylismy na pólwysep peloponeski. Zwiedzilismy Epidavros ze slynnym amfiteatrem i pochodzilismy po pięknym Nafplio. I tak znów minąl dzień i nie wiedzieć kiedy, swięta się skończyly. Ja powrócilam do pracy (na szczęscie tylko na 3 dni, bo jeszcze czeka mnie kapka wolnego z okazji greckiej Wielkanocy, która zaczyna sie w piątek), a Wojtek, który ma przerwę wiosenną na uczelni, wraz z rodzinką jeszcze sie wycieczkują, a w czwartek rano lecą do Polski - rodzina calkiem, a mąż na 9 dni.
Na szczęscie do mnie przylatuje przyjaciólka, więc jest szansa, ze jakos tę rozląkę przetrwam ;).

Zapraszam do oglądania zdjęć, jest dolączony nowy album, bo na pierwszym skończylo się miejsce, tak więc od teraz kolejne zdjęcia będą do oglądania w albumie kasiaiwojtek.

poniedziałek, 6 kwietnia 2009

IKA-wskiej sagi ciąg dalszy... i piknik na plaży

Bylam dziś znów w nieszczęsnej ICE, i jak zwykle nie obyło się bez spazmów... Po pierwsze - takie moje szczęście - za każdym razem jak jade do IKI, to pada deszcz, co skutkuje większym niż zwykle korkiem, więc jechałam 1 h 20 minut. Zdenerwowana dojechalam na 9.20 (wyjechalam o 8, normalnie się jedzie pół h), tlum się kłębił pod drzwiami, pobrania do 9.30, ale w końcu się dopchalam. Daję te moje skierowania, a babka do mnie, że powinnam mieć wizytę umówioną. Więc jej mówię, że w pt dzowniłam i powiedziano mi właśnie, że jak są badania krwi na cito i w ciąży, to się nie umawia na wizytę, tylko przychodzi. A ona mi na to, że nie i każe mi schodzić na dół się zapisywać na dziś i wrócić z kartką. Ok, zeszłam do okienka, a tam mnie zapisują na najbliższy termin, czyli... 14 maja :/. Tłumaczę im, że ja muszę dziś i pokazuję te skierowania. No to się dopieprzyli, że lekarz z innego rejonu wystawila i że ja powinnam jechać do tego rejonu. Więc ja znów tłumaczę, że już raz się dałam na to nabrać i jechałam aż za Pireus (drugi koniec miasta), a tam mi powiedzano, że powinnam chodzić tam, gdzie mam książeczkę, czyli tam wlaśnie gdzie bylam. A babka mi oddaje papiery i wzrusza ramionami. Ale dostałam jazdy, zaczęłam krzyczeć, ale naprawdę krzyczeć, już po angielsku (jakoś po grecku nie umiem robić awantury), że ja jestem w 5-tym mscu ciąży i ja na to nie pozwolę, żeby kolejny raz mnie tak traktowano i natychmiast niech mi wezwie szefa. Ale się darlam... I ta baba, chyba tylko po po to, żebym już sobie poszła, poszła ze mną na górę i powiedziała, żeby mi już zrobili te badania. No i mi zrobili, ale co sie nadenerowałam, jak zwykle zresztą, to moje...
Jeszcze dwa razy czeka mnie tu jazda - w maju i w czerwcu, a potem już w Polsce. Rany, nie mogę się doczekać...

PS. Żeby nie kończyć calkiem pesymistycznie, to powiem, że za to weekend byl bardzo udany. W sobotę pojechalismy na naszą plażę - byla piękna pogoda, 23 stopnie, i zrobilismy sobie piknik - z malym ogniskiem i smażeniem kielbasek oraz ziemniakami w popiele. Wojtek szalal z zabawką typu "diabolo" (ja kompletnie nie jestem w stanie opanować tej sztuki) i wysoko podrzucal ten taki krążek, po czym z gracją chińskiej akrobatki lapal go na sznurek ;). Bylo bardzo milo i slonecznie (co widać na tych kilku fotkach, które pstryknęlismy), teraz pogoda się trochę zepsula, ale mam nadzieję, że na Wielkanoc znów będzie ladnie.

poniedziałek, 30 marca 2009

Dwudniowy wypad do Pilio

Pelion, mityczna kraina Centaurów, dzis zwana Pilio, jest pólwyspem znajdującym się 300 km na pólnoc od Aten, w na wschód od miasta Volos. Ponieważ slyszelismy, że jest tam bardzo pięknie postanowilismy się tam wybrać. Jest to niestety dosć daleko, bo o ile do Volos jedzie się autostradą te 300 km, o tyle na samym już pólwyspie drogi są kręte, górskie i wąskie. Na domiar zlego nasz niezawodny GPS postanowil nas puscić takimi skrótami, przez które nasz nisko zawieszony peżi nie byl wstanie przejechać, więc o malo nas szlag jasny nie trafil. Ale poza tymi drobnymi niedogodnosciami bylo tak: najpierw pojechalismy do znanej ze swej sredniowiecznej urody miejscowosci Agios Lavrentis (Swięty Wawrzyniec). Rzeczywiscie, choć malusieńka, to bardzo urokliwa. Na miejscu postanowilismy zjesć. Niestety z wymienionych przez wlascicielkę tawerny potraw zrozumialam tylko slowo "kotleciki"... (takie już tu są zwyczaje, że tylko w bardzo turystycznych knajpach są karty, zazwyczaj kelner wymienia co można zamówić). Zapytalam więc o specjalnosć regionu, pani znów powiedziala cos, czego nie zrozumialam, ale uslyszalam, że to w czerwonym slodkim winie. Pomyslelismy, że to nie może być zle i zamówilismy owe kotleciki i to cos w winie, z nadzieją, że nie będzie to strzal kulą w plot. Okazalo się, na nasze szczęscie, że jedzonko bylo pyszne - niezidentyfikowane cos okazalo się być indykiem w slodkim sosie winnym i calymi slodziutkimi cebulami, a kotleciki byly w sosiku z baklażanami i paprykami - bardzo nam smakowalo. Po jedzonku pojechalismy w dalszą drogę.
Po przejsciach z GPSem udalo nam się dojechać do miejscowosci Tsangarada, po drugiej stronie pólwyspu. Ponieważ bylo już ciemno, to za dużo nie zobaczylismy, szukalismy tylko noclegu. Udalo nam się znaleźć hotelik o wdzięcznej nazwie Villa pod Różami.
Następnego dnia po sniadanku poszlismy na spacer po miasteczku, którego punktem centralnym jest plac z tysiącletnim platanem, na który oczywiscie obydwoje się wdrapalismy...(jest dokumentacja zdjęciowa). Po zwiedzeniu Tsangarady pojechalismy obejrzeć zachwalaną plażę w Milopotamos, która okazala się warta zachwytów (zobaczcie sami na zdjęciach - bialy piasek i turkusowa woda) oraz ukrytą wsród skal plażę Fakistras (nie podjęlam się zejscia w dól, ale Wojtek twierdzi, że jest tam jakas scieżynka). Następnie pojechalismy na pyszne owoce morza do Agios Ioannis - miejscowosci bardzo turystycznej w sezonie, obecnie dosc wymarlej, ale na szczęscie z czynną knajpą :). No i po posilku stwierdzilismy, że pora wracać - droga do domu dluga, bo prawie 400 km, z tego 100 na pólwyspie z krętymi dróżkami. Aha, wracając kupilsmy jeszcze kwiaty do domu - ponoć Pilio slynie ze swych kwiatów i krzewów, rzeczywiscie na każdym kroku są stragany ogrodnicze. Ja co prawda ręki do kwiatów nie mam zupelnie, ale licze na magiczne wlasciwosci piliańskiej gleby - może trochę pożyją zanim zdechną... Kupilismy zatem piękną jaskrawozieloną tuję, drzewko cytrynowe (z prawdziwymi dojrzalymi cytrynami i kilkoma maluskimi zielonymi minaturkami) oraz jakies pomarańczowe kwiatki, które ponoć dobrze znoszą upal - to wszystko na taras. Aha, i w zacienionym miejscu będzie dumnie stala gardenia (jesli rzeczywiscie postoi, bo to ponoć bardzo trudny kwiat do utrzymania). A do domu wzięlismy piękną kamelię - wlasnie kwitnie na różowo i mam szczerą nadzieję, że kotki nam tego krzewu nie wykończą (co udalo im się zrobić z dosc wytrzymalym kokosem - dlugo się opieral, ale w końcu się poddal i zdechl).
W drodze powrotnej do Aten zatrzymalismy się w gorących źródlach w Termopilach - kąpiel byla super.
Wycieczka ogólnie udana, choć to dosć daleko od Aten i uciążliwe jest samo jeżdżenie po pólwyspie. Natomiast plaże należą do najpiękniejszych jakie widzielismy...

wtorek, 17 marca 2009

Londyn i Salisbury

W srodę wieczorem polecialam do Londynu. Po dosc dlugiej podróży (bo aż 4 godziny lotu) wreszcie dotarlam - autobus dowiózl mnie w pobliże domu Aski, która odebrala mnie z przystanku. Bylam już z lekka nieprzytomna, bo wg mojego czasu bylo po 2 w nocy. Ale radosc ze spotkania oraz perspektywa wyspania się następnego dnia wystarczyly, żeby jeszcze posiedziec :).
W czwartek byl dzien londyński - Aska w pracy, więc ja latalam, tzn. wizyta w mojej ukochanej National Portrait Gallery (tym razem wystawa malarstwa z epoki Tudorów), dlugi spacer od Trafalgar aż do Marble Arch oraz zakupy - buty dla Wojtka w Lillywhites oraz dla potomka (i troszkę dla mnie :)) w Primarku. Potem dolączyla do mnie Aska, która akurat skonczyla pracę i poszlysmy na pyszne wloskie jedzonko do knajpy o wdzięcznej nazwie Carlitto's. Po obzarstwie potoczylysmy się (a szczególnie ja...) do teatru na musical "Król Lew", który bardzo nam się podobal (na zdjęciach są to niestety dosc zamazane zdjecia, bo z daleka i bez flesza).
W piątek rano pojechalysmy pociągiem do Salisbury - miasteczka slynącego ze swojej sredniowiecznej katedry. Od razu na dworcu okazalo sie, że za chwilę rusza autobus do pobliskiego Stonehenge (kamienny krąg, te sprawy), więc zdecydowalysmy się jechać. Stonehenge okazalo się o tyle rozczarowujace, że a) znajduje się centralnie między szosami, b) jest na plaskim terenie (w mojej glowie znajdowal się na pagórku) i c) jest ogrodzony lańcuchem, który jest mniej więcej 100 m. od kamieni, więc trochę slabo... No poza tym wygwizdów taki, że malo nam glów nie urwalo. A poza tym wszystko ok. No i w Stonehenge zepsul mi sie mój ukochany wyslużony aparacik - cale szczęscie, że Asia miala swój, więc są zdjęcia (jak zwykle zapraszam do obejrzenia).
Po Stonehenge pojechalysmy do Old Sarum, czyli wczesniejszego Salisbury, znajdującego się na wzgórzu (co zaspokoilo moją potrzebę zobaczenia czegos na pagórku :)), które to w XIII w. zostalo przeniesione do doliny rzeki Avon znajdującej się u stóp tegoż wzgórza (bodajże ze względu na latwiejszy dostęp do wody). Ruiny byly fajne, a widok na Salisbury naprawdę piękny. Po dotarciu do miasteczka odnalazalysmy nasz Bed&Breakfast, który okazal się być wiktoriańskim domem, z pięknym ogrodem oraz kotkiem - bardzo nam się to wszystko podobalo. Po wypoczynku ruszylysmy na wieczorny spacer po miescie i jedzonko do pubu King's Head Inn.
Następnego dnia po angielskim sniadaniu wymeldowalysmy się i obeszlysmy Salisbury oraz zwiedzilsymsy glówną atrakcję, czyli katedrę. W katedrze znajduje się jeden z czterech ocalalych dokumentów Magna Carta, bardzo ważnych w brytyjskiej historii i prawodawstwie.
O 13.20 ruszylysmy pociągiem back to London, żeby spotkać się na lunchu w tajskiej knajpce z kolegą/aspirującym ;) Aski, niejakim Trzeciusem (ksywa wymyslona przez mojego męża), który okazal się być calkiem sympatyczny. Po jedzonku i zakupach w Bootsie pojechalysmy do domu wreszcie odpocząć.
W niedzielę Asina miala targi, więc znów bylam skazana na siebie - ale już wczesniej umówilam się ze znajomą, że ich odwiedzę. Niestety, okazalo się, że mieszkają na drugim końcu Londka, a tego dnia nie chodzilo ani metro, ani kolejka naziemna, więc się najechalam autobusem zastępczym i o malo co mnie szlag nie trafil podczas tej dwugodzinnej (zamiast 40-minutowej) podróży. Ale bylo milo, dostalam obiadek, więc dalo radę ;).
Wrócilam, akurat zdązylam odgrzać nam obiad kiedy wpadla Aska z targów, a w drodze już na koncert ze swoim dobiegaczem. Ja za to poszlam do kina na film o mlodej królowej Wiktorii, z Emily Blunt w roli glównej - nie wiedzialam, czy film trafi do Grecji, a chcialam go zobaczyć.
No i w poniedzialek już rano się spakowalam i nadeszla pora wyjazdu. Caly dzień w drodze, bo jak wyszlam od Aski o 10.30, tak w domu bylam po 20 (licząc wraz ze zmianą czasu). Ale cieszę się, bo podczas mojego pobytu zrobilam i zobaczylam wszystko co chcialam, nacieszylam się niewidzianą od 9 miesięcy przyjaciólką i obkupilam calą naszą trójkę :). Zas w domku czekal na mnie stęskniony mąż, dwa kotki i pięknie wysprzątane mieszkanie (chyba powinnam częsciej wyjeżdżać... :)).

Asinka, jeszcze raz dziękuję za wszystko.

środa, 4 marca 2009

Rocznicowy wypad na Kos

W niedzielę 1 marca, w pierwszą rocznicę naszego slubu, bladym switem, polecielismy na wyspę Kos (blisko wybrzeży Turcji). Niewiele wiedzielismy na temat wyspy, w zasadzie kierowalam się dwoma przeslankami - nigdy tam nie bylam i znalazlam tanie bilety lotnicze. Jeszcze na lotnisku wypożyczylismy samochodzik (nasz super Atos), który okazal się zbawiennym pomyslem mojego męża, gdyż autobusów nie uswiadczylismy i chyba ciężko byloby nam zwiedzić wyspę bez Atosika. Od razu pojechalismy do hotelu, który okazal się być w samym porcie, bardzo przyjemnie usytuowany nad zatoką, po czym udalismy się na rekonesans. Trafilismy akurat na czas po polowach, więc wszędzie rybacy wystawiali swoje morskie specjaly. Od razu zaczepili nas starsi panowie częstując grillowaną osmiornicą, sami zas na luziku siedzieli sobie na krzeselkach w ten piękny niedzielny poranek, racząc się ouzo. Idąc dalej portem częstowano nas jeszcze jakims żóltym glutem, który chyba byl czyms w rodzaju malży (można się naocznie przekonać oglądając zdjęcia). W ogóle spotkalo nas takie cieple przyjęcie ze strony miejscowych, duże zainteresowanie, caly czas nas ktos zaczepial, czyms częstowal, ewentualnie zachęcal do porzucenia Aten i zamieszkania na wyspie (co z chęcią teoretycznie rozważalismy, bo bardzo nam się podobalo i dobrze się tam czulismy). Zastanawialismy się, czy tutejsi mieszkańcy są zawsze tacy przyjaźni, czy wynika to z tego, że bylismy chyba jedynymi turystami na wyspie...
Po wizycie w porcie pojechalismy do Asklepionu, czyli starożytnej szkoly medycznej, która zrobila na nas wrażenie ogromnym terenem. Nastepnie zupelnie przypadkowo trafilismy do lokalu dla miejscowych starszych panów, gdzie uraczono nas takimi owocami morza, że jęczelismy z zachwytu. Po uczcie pojechalismy do tzw. gorących źródel, czyli z trudem znalezionego gorącego strumyka (woda podgrzewana jest gazami wulkanicznymi), który wplywa do morza. Woda w strumyku jest zbyt gorąca, żeby w niej usiedzieć, więc patent polega na tym, żeby usiąsc tam, gdzie strumyk wpada do morza i ukrop miesza się z chlodną morską wodą. Nie jest to latwe, co widać na zdjęciu :).
Wieczór spędzilismy w hotelu racząc sie pysznym winem, które Wojtek przywiózl z werońskiej winnicy, oraz grając w karty :).
Następnego dnia byl tzw. Czysty Poniedzialek, odpowiednik naszej Srody Popielcowej, ale bez popiolu. Tradycyjnie Grecy puszczają wówczas latawce, co zobaczylismy podczas zwiedzania ruin zamku joannitów. Następnie pojechalismy do parku, gdzie mieszkają pawie - park, a wlasciwie lasek byl pelen ludzi grillujących i piknikujących - to też tradycja czysto-poniedzialkowa (więc raczej post ich wtedy nie obowiązuje). Wojtek byl pod wrażeneim jak wysoko na drzewa wlatują pawie.
Ostatniego dnia wybralismy się na spacer po miescie, zwiedzilismy piękny zamek w miasteczku Kos (również wybudowany przez joannitów podczas wypraw krzyżowych), widzielismy minaret oraz drzewo platanowe, pod którym ponoć nauczal Hipokrates, ojciec medycyny, pochodzący wlasnie z Kos. Potem pojechalismy zobaczyć jeszcze górskie wioski i jeszcze raz do parku z pawiami, które zrobily takie wrażenie na moim mężu. No i tak nadszedl wieczór i pora wylotu. Szybko minęly te trzy dni, ale bardzo udanie.

poniedziałek, 23 lutego 2009

Grecki Robin Hood

Dzis po przyjsciu do pracy uslyszalam zabawną historię. Zabawniejszą czyni ją fakt, że jest to prawda, a nie hollywoodzka produkcja.
Otóż od wielu lat w Grecji grasowal zlodziej. Ale nie zwykly zlodziejaszek, lecz prawdziwe skrzyżowanie Robin Hooda i Arsena Lupin - przystojny dżentelmen, który rabowal banki i rozdawal biednym. Okolo 40-tki, przystojny, wyksztalcony, inteligentny. Nic dziwnego, że kiedy wreszcie go schwytano i wsadzono do więzienia, otrzymywal tony listów od wielbicielek. Aż pewnego dnia w roku 2006 na wybiegu dla więźniów w pewnym greckim więzieniu wylądowal helikopter i jak gdyby nigdy nic zabral greckiego Arsena i jego kolegę po fachu, po czym odlecial w siną dal.
Jak moglo dojsc do tego, że jakis niezidentyfikowany helikopter wylądowal sobie w więzieniu i zabral stamtąd więźnia?!?!
Po okolo rocznych poszukiwaniach (Robina ukrywali ludzie z górskich wiosek, którzy kochali swojego Janosika, a on hojnie im odplacal z poczynionych rabunków) wreszcie namierzono go i ponownie osadzono w więzieniu - tym razem w odosobnionej celi, z wybiegiem o powierzchni raptem 20 m2, po to - jak tlumaczyla grecka policja, nieswiadoma chyba zupelnie, jak idiotycznie to brzmi - żeby nie wylądowal tam żaden helikopter. Zalożenie okazalo sie poniekąd sluszne, bowiem wczoraj wieczorem w więzieniu (ale już nie na wybiegu, lecz na tarasie piętro wyżej) ponownie wylądowal helikopter, spusciwszy drabinkę, po której wspiąl się nasz Janosik i znów odlecial w nieznanym kierunku... Policja strzelala do helikoptera, co wywolalo protesty miejscowej ludnosci - przeciez uszkodzony helikopter, z ich bohaterem, mógl spasc na okoliczne kamienice! A zapytani przez dziennikarzy, co mysleli, kiedy zobaczyli nadlatujący helikopter, wszyscy zgodnie stwierdzili, że się smiali, mówiąc, że o, pewnie leci po naszego zlodzieja. I tak slowo stalo się cialem...

poniedziałek, 16 lutego 2009

Urodzinowo-Walentynkowo

W piątek mialam urodziny - i w tym miejscu dziękuję wszystkim, którzy o mnie pamiętali za życzenia - wiec zorganizowalam w pracy tort, szampana i swieże truskawki. Od wspólpracowniczek dostalam piękną biżuterię bursztynową, natomiast od mojego ukochanego męża olbrzymią mapę swiata National Geographic, taką na calą scianę. Będziemy na niej zaznaczać miejsca gdzie bylismy, więc fajnie. Natomiast na wieczór niespodziankę mialam taką, że zabral mnie na koncert budapesztańskiej orkiestry symfonicznej - stuosobowej. Koncert fantastyczny, owacjom nie bylo końca.
Następnego dnia w Walentynki zaplanowalismy domowe robienie sushi (ale bez surowej ryby, tylko z gotowanymi krewetkami, plauszkami krabowymi i wędzonym lososiem) - wyszlo pyszne i dużo, co można podziwiać na zdjęciach :).
Natomiast w niedzielę wybralismy się na wycieczkę nad morze i potem do naszej ukochanej argentyńskiej knajpy, która co prawda wygląda jak stolówka, ale dają w niej najlepsze w Grecji mięso.
W albumie urodzinowo-walentynkowym umiescilam też zdjęcia z naszego wypadu sprzed 3 tygodni, kiedy to wybralismy się do Artemizjonu, czyli swiątyni Artemidy (odkrytej zresztą przez przypadek). Ja zwykle zapraszam do oglądania i również jak zwykle życze wszystkim milego tygodnia :).

poniedziałek, 9 lutego 2009

Wycieczka na Mani

Ponieważ okazalo się, że na targach będę tylko pól soboty, a resztę weekendu mam wolną, postanowilismy jak najlepiej wykorzystać ten czas (przed kolejną "odsiadką" na targach ;)), czyli wybrać się na wycieczkę. Nasz wybór padl na Pólwysep Mani, będący srodkowym z trzech palców Peloponezu.
Ok. 14 wyruszylismy. Piękna sloneczna pogoda w okolicach Trypolis zmienila się w deszczową i zimną, ale nie tracilismy nadziei, że nazajutrz się rozpogodzi. W Sparcie trafilismy na wyprzedaż w sklepie z ubraniami Sprider, więc się obkupilismy i w burzy pojechalismy do miasteczka Githio, gdzie planowalismy przenocować. Nocleg znaleźlismy szybko i tanio, a posiliwszy się przed snem grillowaną osmiornicą i lokalnymi specjalami, udalismy się na wieczorny spoczynek :) Calą noc lalo, a krople walily o nasz metalowy parapet...
Następnego dnia pelne slonce, a więc pogoda sprzyjająca zwiedzaniu. Najpierw obeszlismy Githio, wraz z zameczkiem i latarnią morską. W jej pobliżu znalazlam prawdziwy skarb - na skaly morze wyrzucilo galion - czyli rzeźbę kobiety, która zdobi dziób okrętu. Nakazalam mężowi natychmiast przemycić ją do samochodu, zachwycając się oryginalną rzeźbą do naszego domu. Mąż kląl na czym swiat stoi, niepozorny bowiem galion okazal się być gipsowy i ważyć ze 20 kg.
Następnie pojechalismy do Areopolis, pięknego kamiennego miasteczka, przez które się przespacerowalismy. Potem pojechalismy do jaskini w Diros - nie wiedzielismy co to takiego, ale zobaczywszy tablicę zdecydowalismy, że jak jaskinia, to jedziemy. Okazalo się, ze jaskinia to cud stalaktytowo-stalagmitowy, normalnie wycieczka przebiega tak, że się do niej wplywa lódeczkami, ale z powodu zbyt wysokiego poziomu wody (czyli morza), wpuszczono nas od strony, gdzie się chodzi na piechotę. I tak bylo warto, o czym można przekonać się oglądając zdjęcia.
Po jaskini objechalismy już pólwysep robiąc zdjęcia slawnym wieżom (kryly się w nich cale rodziny i prowadząc vendettę ostrzeliwali się wzajemnie z sąsiadami). Do domu wrócilismy w niedzielę wieczorem, bardzo zadowoleni z naszego wypadu.

środa, 4 lutego 2009

Bez sensacji - wszystko w normie :)

Po ostatnich przebojach życzyłam sobie tylko spokoju - i aby wszystko było "w normie". No i moje życzenie się spełniło, bo w zasadzie jedyną niespodzianką było to, że znienacka skończyło się paliwo w piecu ogrzewającym nasz budynek i zrobiła się okropna zimnica. Więc od niedzieli do dziś zamarzaliśmy, ale teraz już jest ok, bo dowieźli nam olej opałowy. No i oczywiście największym wydarzeniem tego tygodnia była moja wizyta u lekarza w poniedziałek, nie będę się tu rozwodziła nad szczegółami, bo najbliżsi już je znają, a reszta może nie być zainteresowana. Powiem tylko, że wszystko jest bardzo dobrze, zgodnie z życzeniami "w normie", a w naszym albumie są trzy nowe zdjęcia :).
Od jutra natomiast czekają mnie dość męczące targi spożywcze, więc do poniedziałku włącznie jestem wyłączona z aktywności komputerowej. Potem chwila odpoczynku, od 19-tego kolejne targi, i 1 marca zasłużony wypoczynek - z okazji naszej I rocznicy ślubu (to już?!?!?!) lecimy z Wojtkiem na wyspę Kos na 3 dni. A tydzień później ja sama lecę na zakupowo-plotkowe szaleństwo do Londynu, co bardzo mnie cieszy. W międzyczasie jeszcze moje i Wojtka urodziny, Walentynki, Wojtka wyjazd na mecz do Udine i kolejna wizyta u lekarza, więc nudzić się nie będę, ale nadal obstaję przy swoim - bez większych sensacji poproszę...:)

poniedziałek, 26 stycznia 2009

Kolejne sensacje, tym razem rolniczo-graniczne...

W srodę Wojtek pojechał do Polski serwisować samochód. Już jak jechał, to natrafił na blokady na autostradzie - protestujący rolnicy. Ale dało radę, trochę objazdów, czasem go przepuszczali, wyjechał z Grecji bez problemu. Natomiast w sobotę, czyli w planowanym dniu jego powrotu już nawet do Polski dotarła wiadomość o kompletnie zablokowanej przez rolników Grecji - główna trasa Thessaloniki-Ateny nieprzejezdna i zablokowane granice... A on ma wracać. W poniedziałek ma być w szkole i pracy, pytanie co robić.
Zadzwoniłam na policję na granicy, powiedzieli, że co 6 godzin na godzinę otwierają i wpuszczają czekających. Zdecydowaliśmy, żeby jechał, no bo to może potrwać i tydzień, a jego nie może tyle nie być. No i ruszył w sobotę wieczorem. W niedzielę rano dzwoni do mnie, że już jest w Budapeszcie, więc żebym obadała sytuację.
Zadzwoniłam na posterunek, a oni do mnie, że granica jest zamknięta (nie wiem jak to możliwe, żeby ROLNICY blokowali wjazd do kraju - paranoja jakaś), i że chodzą słuchy, że może otworzą o 22, a może nie . Zaczęłam wydzwaniać po posterunkach bardziej na zachód - zachód Macedonii i Albania. No i odkryłam, że jest otwarte jedno male przejście tam, z dala od głównej trasy. Wiec jakoś Wojtek wjedzie, ale potem będzie jechał zwykłymi jednopasmówkami, zamiast autostradą, która jest zamknięta.
Zadowolona, że chociaż tyle, że wjedzie spokojnie, czekalam na sygnal już z granicy. Niestety, ok. 18 Wojtek zadzwonil, że macedońscy rolnicy wzięli przykład z greckich i również byli uprzejmi zablokować drogi. Rzucilam się do mapy i okazalo się, że najbliższe przejscie jest 400 km dalej w Albanii, albo ewentualnie to glówne, o którym wiedzielismy, że jest zamknięte. Powiedzialam Wojtkowi, że nie ma innej możliwosci - MUSI przejechać jakos tamtędy. No i objeżdżał blokady polnymi drogami, których nie było na mapie, ani GPS ich nie widział, komunikując mi w międzyczasie, że jedzie przez jakies sady, ciemno jak w d... i on tylko ma nadzieję, że się trzyma dobrego kierunku. Się nastresowałam... Ale ok. 20 przejechał granicę grecką (tam, gdzie mu wynalazłam to małe przejście) i czekalo go 600 km jazdy bocznymi drogami, bo główna autostrada przecież zamknięta. Cholerni Grecy, jak nie rolnicy, to zamieszki, codziennie jakies demonstracje, strajki, protesty. Szczerze mówiąc, to im się w glowach poprzewracało - jakby u nas był taki socjal jak u nich (nie mówię o służbie zdrowia), to byśmy śpiewali z radości, a nie bez przerwy manifestowali.
W każdym razie, najważniejsze, że mąż mi dojechał, o 3 w nocy co prawda i spowodował u mnie zawał serca, bo zapukał mi do okna sypialni - tłumaczył, że nie wiedział, czy alarm nie jest włączony (zainstalowali go podczas jego nieobecności), ale co się wystraszyłam, to moje...
No i teraz, to ja już poproszę bez kolejnych sensacji...

piątek, 23 stycznia 2009

Szpitalny koszmar

Kto ma ochotę usłyszeć o moim koszmarze?
Czy widzę las rąk? No to opowiadam.
Dziś pojechałam odebrać wyniki do szpitala. Wydawałoby się, że to nie takie skomplikowane, prawda? Otóż nie. Miałam zrobionych 15 badań (o którym to traumatycznym doświadczeniu pisałam już wcześniej) - co się okazało: każde odbieram gdzie indziej. Latałam więc po schodach, piętrach, pokojach i okienkach, gdzie każdy miał mnie głęboko w d... Informacja gdzie można odebrać jakiś tam wynik była na zasadzie machnięcia ręką, że o tam. Więc szłam w tamtym kierunku, gdzie było 20 par drzwi, wiec gdzieś znów wchodziłam, żeby zapytać gdzie te wyniki i znowu słyszałam to samo, że o tam, w prawo.
Po godzinie łażenia, usiadłam zobaczyć co już mam. I odkryłam, że nie mam cytologii. Poszłam (po wielu poszukiwaniach) do odpowiedniego okienka, a babka, że ona mi nie wyda, bo nie mam papierka. Mówię jej, że papierek (taki wydruk) zabrała mi pani, która robiła badanie, i która wtedy mi powiedziała (bo nawet o to pytałam), że odbieram na nazwisko. A ta na mnie z ryjem, że ona po nazwisku szukać nie będzie. Coraz bardziej zdenerwowana pytam, co mam w takim razie zrobić. Pani, przepraszam, głupie babsko, przewracając gałami kazała mi iść do kasy, żeby mi wydrukowali papierek jeszcze raz.
Poszłam zatem do kasy, gdzie kolejna pani wyskoczyła do mnie, że ona nie od tego tu jest, żeby mi papierek drukować. Zdenerwowana już okropnie podniosłam głos, że JAK W TAKIM RAZIE MAM ODEBRAĆ TE WYNIKI????!!!! Jakiś facet się ulitował, podszedł do babiszona i mówi, żeby mi wypisała chociaż te kody z komputera. Baba łaskawie kody wypisała, poszłam zatem z karteczką do okienka, znowu do tamtej baby.
A ta do mnie, że to nie wydruk! I tu skończyły się moje możliwości znoszenia tego wszystkiego (dodam, że cała procesja trwała już 1,5 godziny). Wybuchnęłam płaczem. Nie specjalnie czy na pokaz, po prostu puściły mi nerwy, ale nie tam że łzy mi poleciały. Nie, szloch, spazmy i histeria. Od razu znalazła się jakaś lekarka, która wzięla mnie do gabinetu. Tak płakałam, że nie mogłam jej wytłumaczyć o co chodzi, ale wzięła tę kartkę i cudownym sposobem w 5 minut miałam już wyniki. Nie mogłam się uspokoić, nie wiem, histeria jakaś, aż mi głupio było. W końcu się jakoś ogarnęłam i poszłam. Wyniki mam chyba dobre, z tego co widzę gdzie są normy wypisane, wysłałam już faxem do lekarza.
Ale powiem jedno - moja noga już tam więcej nie postanie. Nie wiem co zrobię, będę chodziła prywatnie, albo latała do Polski, ale więcej nie pójdę do szpitala/przychodni publicznej. Straciłam łącznie ze 20 godzin na to wszystko, nie mówiąc o nerwach - ja bardzo dziękuję.
Cieszcie się wszyscy mieszkający w naszej pięknej ojczyźnie i zanim zaczniecie narzekać na NFZ, wpomnijcie moją historię...

piątek, 16 stycznia 2009

Walki o kasę cd.

Ciąg dalszy mojej sagi z grecką służbą zdrowia... Dziś kolejne podejście - znów zerwałam się o 7 rano i pojechałam do kolejnej IKI. Tam przegoniono mnie po kilku pokojach, w końcu otrzymałam stosowny papier, po czym kazano mi się udać do budynku gdzie indziej, celem odebrania pieniędzy.
W budynku gdzie indziej okazało się, że jak na poczcie, są numerki, a przede mną 40 osób... Otwarte były 3 okienka, ale przy żadnym nie było ludzi - panienki siedzą sobie, zajmują się czymś, ale klientów nie obsługują, numery się nie zmieniają. I tak przez kwadrans. Po tym czasie podeszłam do okienka, że co jest, panienki siedzą, nic się nie rusza, ja muszę wracać do pracy, a nie siedzieć tu przez 2 następne godziny. Pani niechętnie kazała mi pokazać co mam, po czym zabrała mi papiery i całkiem zamknęła okienko. Usiadłam.
Po godzinie czekania (numery już się zaczęły zmieniać, w końcu oddałam swój jakieś pani z dzieckiem, bo uznałam, że jak mi papiery zabrano, to numerek już mi niepotrzebny) otrzymałam kolejne papiery, z którymi miałam już iść do kasy.
No i przy kasie już okazało się, że oddają mi 70% tego co zapłaciłam za badania. Czemu, nie wiem, ale mając w perspektywie znowu czekanie i użeranie się przez kolejną godzinę, wzięłam co dali i uciekłam. Lepsze 116 euro oddane niż 170 całkiem w plecy, nie? Ale ręce mi opadły. Nie dam rady tak co miesiąc... Nie wiem co robić, jestem zniechęcona...:/

środa, 14 stycznia 2009

Głową w mur

Zerwalam się dzis o 7 rano (ciemno wszędzie, glucho wszędzie...) żeby pojechać na drugi koniec miasta, do wspomnianej wczesniej IKI aby odebrać pieniądze, które wylożylam na badania w szpitalu. Na miejsce dojechalam po... 1,5 h podróży w strasznych korkach (na domiar zlego padal deszcz, co zawsze sprawia, że greccy kierowcy panikują i jeżdżą już kompletnie tragicznie).
Po kolejnych 20 minutach poszukiwania miejsca do zaparkowania wreszcie udalam się do okienka. Czwarte do którego mnie odeslano okazalo się być tym wlasciwym... ale nie dla mnie. Pani rzuciwszy okiem na moje papiery powiedziala, że pieniądze mam odebrać gdzie indziej - w IKA, gdzie jestem zarejestrowana (znów drugi koniec miasta). Na moje stwierdzenie, że kazano mi w szpitalu przyjechać do IKI, w której pracuje lekarz, który wystawil skierowania, czyli tu, pani powiedziala, że pewnie MI się cos pomylilo. Malo mnie szlag na miejscu nie trafil.
Wracalam już krócej, bo raptem 40 minut i calą drogę klęlam pod nosem. Zmarnowalam prawie 3 godziny i nie zalatwilam NIC. Jutro czeka mnie kolejna wycieczka, tym razem do innej IKI. Ciekawe, czy uda mi się odzyskać te pieniądze...?
Zaczynam się poważnie bać tutejszego systemu slużby zdrowia, bo biorac pod uwagę fakt, że badania czekają mnie teraz mniej więcej co miesiąc, to jest duża szansa, że do lata się wykończę... A alternatywa? 1500 euro za prywatne ubezpieczenie...

piątek, 9 stycznia 2009

Szpitalny powrót do przeszłości...

Zaliczylam dzis kolejne doswiadczenie z grecką slużbą zdrowia. Dostalam od lekarza skierowanie na badania krwi, cytologię oraz EKG, które to badania mialam zalatwić przez tzw. IKA, czyli państwowego ubezpieczyciela. Zadzwonilam zatem do przychodni, żeby się umówić - wizyta za miesiąc. Hmm, a mnie czas nagli. Więc za poradą znajomej zerwalismy się dzis w srodku nocy, czyli o 7 i pojechalismy do największego szpitala. Ja wyskoczylam, a Wojtek spedzil godzinkę próbując znaleźć miejsce do parkowania, w końcu się poddal i pojechal dalej...
W szpitalu, po tym jak mnie odsylano od okienka do okienka, jak w końcu zaczelam delikatnie szlochać, pani wreszcie nabila mi na kasę badania i zażądala oplaty 170 euro. Zdębialam, gdyz myslalam, że to będzie za darmo, no i mialam przy sobie raptem stówę. Pani powiedziala, że potem IKA to zwraca (po kolenym szwendaniu się po korytarzach i odstaniu swojego), ale zaplacić muszę. Wybieglam zatem po pieniądze (oczywiscie brak możliwosci placenia kartą) i w końcu trzymalam w ręku upragnione wydruki. Najpierw kazano mi isc na pobranie krwi - tam, pani machnęla ręką w nieokreslonym kierunku, trzy ulice dalej. Aha. No poszlam i znalazlam tenże budynek, gdzie pobrano mi 3 litry krwi (no prawie, bo do DZIESIĘCIU próbówek), po czym WRĘCZONO mi częsc z nich i powiedziano, żebym teraz wrócila do tego budynku z którego przyszlam, poszla na trzecie pietro i oddala te próbówki, a potem zeszla, poszla do drugiej bramy, tam na drugie piętro i oddala resztę... No, ciekawy sposób, że pacjent sam lata ze swoimi próbkami i je roznosi...
Jednak największe wrażenie zrobila na mnie cytologia - a wlasciwie gabinet: wielkosci ok.1,5 m. na 2 m., miescil sie tam tylko fotel ginekologiczny, mysle, ze pamietajacy lata 60-te co najmniej. Nad fotelem zawieszona lampka biurowa, a na fotelu polozony papierowy recznik, juz wygnieciony i podarty przez inną pacjentkę. Pani kazala mi siadać. Na to ja zapytalam czy na tym (z wyraźnym zdziwieniem, ale starając się nie okazywać oburzenia/obrzydzenia). Pani prychnela, cmoknęla (wyraz absolutnej dezaprobaty - tym cudzoziemcom to się w glowie poprzewracalo) i laskawie przesunela w górę papierowy ręcznik. Tjaaa. Leżąc zas na fotelu nad glową widzialam malusieńki zakratowany lufcik, przez który ledwo przedzieralo się szare swiatlo poranka. Brrrrr...
EKG wykonano mi w zasadzie niemalże na korytarzu - znaczy się bylam oddzielona taką zaslonką, ale nie w pelni zasloniętą. Moją prosbę, żeby jednak ją zaciągnąć pani zignorowala mówiąc, że przeciez tu nikt nie zagląda...
Po trzech godzinach z prawdziwą ulga opuscilam ten "najlepszy" państwowy szpital w Atenach. Ze zgrozą myslę o kolejnych badaniach, ale prywatnie to samo kosztowalo by mnie ok.400 euro, wiec zwyczajnie mnie nie stać... Obym tylko dostala zwrot bez wielkiej szarpaniny. I oby wyniki byly dobre (o czym dowiem się za raptem dwa tygodnie).
I niech ta opowiesć przypomni Wam, drodzy czytelnicy, w jakim cudownym kraju żyjecie - i to mimo kolejnych reform NFZ..:)

niedziela, 4 stycznia 2009

Święta, święta i po świętach...

Pożegnaliśmy już stary rok, a także moją rodzinkę, z którą spędziliśmy pelne 10 dni. I jak glosi staropolskie powiedzenie - z rodziną najlepiej na zdjęciu (a propos - jest do obejrzenia nowy album zdjęć). Żartuję trochę oczywiście, bardzo milo bylo się spotkać, choć rzeczywiście entuzjastyczny plan zakladal bycie razem non stop, niemalże 24 na dobę, co w rzeczywistości okazalo się zbyt ambitnym zalożeniem. Niemniej jednak bylo fajnie, byl wielki powód do radości (nie będę tu tego upubliczniać, bo kto ma wiedzieć ten wie;)), potem wyjazd do Galaxidi, przepięknej nadmorskiej miejscowości w pobliżu Delf i gór Parnas. Wybraliśmy się nawet na narty, ja się raczej balam braku śniegu, a tymczasem byl wręcz nadmiar, plus okropnie zimno i kiepska widoczność - zjechaliśmy wszyscy po dwa razy, więc średnio się zamortyzowal wypożyczony sprzęt;).
Następnego dnia zrobiliśmy sobie fajną wycieczkę do pobliskiego miasta Nafpaktos (zwanego dawniej Lepanto, gdzie w 1571 r. odbyla się slawna bitwa morska, podczas której ranny zostal niejaki Cervantes, co po dziś dzień upamiętniają jego pomniki i tablice po grecku i hiszpańsku). Po spacerze po Nafpaktos i obejrzeniu z oddali mostu Rio-Antirio lączącego staly ląd z pólwyspem peloponeskim (stosunkowo nowa budowla, można się dostać niemal bezpośrednio do Patry z okolic Nafpaktos wlaśnie, bez potrzeby jechania przez Korynt i objeżdżania calej Zatoki Korynckiej), udaliśmy się w kierunku Messolongi. Miejscowość ta znana jest przede wszystkim z tego, że mieszkal tam i umarl Lord Byron (zwany przez Greków Vironem, z racji ich pisowni, a raczej odczytywania angielskiej pisowni). Bohatersko, choć pośrednio (coś jak nasz Mickiewicz) wspieral on grecki ruch niepodleglościowy i powstanie narodowo-wyzwoleńcze, które wybuchlo w 1821 r. Messolongi byla również jednym z glównych punktów oporu i centrów partyzantki przeciw Turkom. Kiedy dotarliśmy tam (po zatrzymaniu się w tawernie rybnej i spożyciu olbrzymiej ilości ryb, ośmiornic i krewetek), to już muzeum Byrona bylo zamknięte, chodzić też już nam się nie chcialo, więc dość szybko zebraliśmy się w drogę powrotną.
Następnego dnia, w Sylwestra, zostaliśmy w naszym miasteczku, które przy bliższym poznaniu okazalo się być jeszcze bardziej zachwycające. Chcemy z Wojtkiem koniecznie przyjechać tu w okresie wielkanocnym na romantyczne kilka dni :).
Aha, nie wspomnialam jeszcze o hotelu, który wynalazlam w Internecie, a który okazal się być strzalem w dziesiątkę. Piękny apartament z kominkiem, bardzo sympatyczna wlaścicielka, która zgodzila się na obecność dwóch naszych kotków oraz przepyszne śniadania - ze świeżo wyciskanym sokiem z pomarańczy oraz domowymi dżemami, marmoladami i pastami typu chutney. Mmmmmm, pychota.
No i sama noc Sylwestrowa - Grecy generalnie Sylwestra świętują inaczej niż my (i większość świata...), a mianowicie rodzinnie i raczej niezabawowo. Siedzi się, je, gra w karty, o pólnocy buzi buzi i dziękujemy. Okazalo się, że w naszym miasteczku tylko jedna knajpa "robi" Sylwestra, co sprowadzalo się do eleganckiej kolacji. Dobre i to, innej opcji nie mieliśmy, chyba że zostanie w apartamencie i na wzór grecki granie w karty, więc się zdecydowaliśmy. Byla jeszcze jedna istotna kwestia - tata chcial koniecznie zjeść rybę. Wypytalam o menu, pani zapewnila mnie, że będą cztery dania do wyboru, w tym psaronefri. Od razu wyjaśnię, że psari to po grecku ryba, zaś np. psarotaverna to tawerna rybna. Zatem zalożylam (o ja nieszczęsna), że owa psaronefri to jest jakaś ryba. Jakież bylo wzburzenie mojego ojca, kiedy jako glowne danie dostal... polędwiczkę wieprzową! Okazalo się potem, że ponieważ ksztaltem ten kawalek mięsa przypomina rybę (chyba tym, że jest podlużny), to zwą go rybonerką (jakby sama ryba nie wystarczyla, to jeszcze nerka na dodatek, co by wszyscy pamiętali jaki ksztalt ma polędwiczka wieprzowa). I ja glupia, nieuczona myslalam, ze ta rybonerka jest rybą... Sytuacji nie uratowal też fakt, że wszystkie pozostale zamówione dania glowne byly absolutnie ohydne, i w zasadzie do zjedzenia nadawala się tylko ta nieszczęsna polędwiczka... Natomiast pomoglo wino, no i fakt, że zaraz po godzinie 1 trzeba się bylo zbierać. Aha, o polnocy my jako jedyni (oraz dwie rosyjskie kelnerki) otworzyliśmy szampana - reszta nic, tylko na minutę zgaslo światlo i Grecy odśpiewali jakąś rzewną pieśń. Następnego Sylwestra ja poproszę po polsku..:)
Dnia 1 stycznia zebraliśmy się z powrotem, zwiedzając po drodze Delfy i Arachovą (greckie Zakopane, ceny jeszcze gorsze niż na Krupówkach w szczycie sezonu). I następnego dnia rodzina K. odleciala w siną dal, zaś rodzina M. pozostala, aby rozkoszować się ateńską, 15-stopniową zimą, oraz tym, co przyniesie Nowy Rok :) Oby same dobre rzeczy, czego życzę i Wam!