wtorek, 23 grudnia 2008

Wesołych Świąt!

Kochani czytelnicy, przyjaciele!
W przededniu ( a więc w wigilię) Wigilii Swiąt Bożego Narodzenia (jakże wyczekanych) chcielibysmy za pomocą tego magicznego medium, które mimo odleglosci zbliża nas do siebie (zabrzmialo to cokolwiek patetycznie, ale co tam - ma byc podniosle:)), zlożyć Wam najserdeczniejsze życzenia zdrowia (jak zawsze - przede wszystkim), szczęscia, milosci, spokoju, satysfakcji z pracy oraz spelnienia marzeń. Niech nadchodzący rok przyniesie tylko to co dobre i upragnione.
Dziękujemy Wam, że jestescie z nami, mysląc o nas czasem, czytając ten blog. Dla mnie, jako glównej pisarki ;) jest to ważne, wiedzieć, że mogę opisać jakies wydarzenia/wrażenia/zabawne czy mniej zabawne, a bardziej wkurzające sytuacje, a parę ktosiów to przeczyta. To naprawdę bardzo mila i budująca swiadomosc.
Mamy więc nadzieję, że zostaniecie z nami, tym bardziej, że nadchodzący 2009 rok zapowiada się ciekawie... Ale o tym już w Nowym Roku.

Usciski i pozdrowienia ze spokojniejszych już Aten - Kasia i Wojtek.

piątek, 12 grudnia 2008

Co za tydzień...

Ostatni tydzień należal do najgorszych jakie pamiętam. Najpierw w sobotę zostal zastrzelony 15-latek, co ma swoje skutki w postaci rozruchów do dzis. W niedzielę wrzalo, w poniedzialek wybuchly zamieszki. Wybuchly akurat wtedy i akurat tam, gdzie odbywala się nasza konferencja, przygotowywana przez wiele tygodni. Na 300 zaproszonych osob przybylo jakies 30... Na domiar zlego dwie delegacje z Polski, ktore przylecialy na tę konferencję nie wylecialy spowrotem, gdyż z powodu strajku generalnego odwolane zostaly wszystkie loty do i z Grecji. Tak więc delegacje zostaly do wczoraj, no i co tu dużo mówić - trzeba się bylo nimi pozajmować. Skutek jest taki, że czeka na mnie sterta papierów oraz weekend sprzątania w domu (przez tydzień w domu nawet nie kiwnęlam palcem, no oprócz pozmywania okazjonalnie naczyń), no bo czas już rozpocząć swiąteczne porządki. Personel nasz biurowy w postaci polowy zatrudnionych osób leży zlożony chorobą w domu, na dodatek w budynku jest zimno jak w psiarni, bo skończyla się nam ropa do pieca i czekamy na dostawę.
Wczoraj pojechalam do centrum, porobilam zdjęcia celem dokumentacji Aten po zamieszkach - są na picasie, więc zapraszam do obejrzenia - no, jest to zdecydowanie inne oblicze Aten, które wcale a wcale mi się nie podoba...
Eeeech, jedyne co dobre, to że już jest piątek, zaraz weekend, a za póltora tygodnia swięta, których już się nie mogę doczekać. Mam już prezenty, oraz mamy już w domu choinkę - ku uciesze kotów, które chyba uznaly, że to specjalnie dla nich. Dobrze, że zdecydowalismy się w tym roku na choinkę po ludowemu - slomiane ozdoby, pierniki i suszone pomarańcze, bo przynajmniej nie ma pobitych bombek pod choinką..:)

piątek, 5 grudnia 2008

Bank - podejście drugie

Wyjątkowo szybko piszę kolejnego posta, ale to pod wplywem szoku.
Dzis postanowilam jeszcze raz zbadać sprawę banków w Grecji. Tym razem nie chcialam zakladać konta, lecz lokatę. Na nie za dużą, ale też i nie za malą sumkę w euro. Co by jakis nawet niewielki procencik lecial, a nie, że pieniądze leżą w szufladzie. Odwiedzilam 3 banki, wszystkie międzynarodowe, malo tego, posiadające swoje przedstawicielstwa w Polsce. I co? I - po pierwsze, żeby zalożyć lokatę trzeba dysponować kwotą CO NAJMNIEJ 5.000 euro (i to tylko w jednym banku jest taki "niski" próg), żeby zarabiać 3,5%!!! Pani na wiesc o tym, że w Polsce konta a vista są oprocentowane od 5 do 7% od pierwszej zlotówki otworzyla oczy szeroko ze zdumienia. I rzucila zlotą mysl: "Ale to jest Grecja". Nooo, nie da się zaprzeczyć...
W kolejnym banku najmniejsza wplata, aby zalożyć lokatę to 15.000 euro i wtedy jest "aż" od 5 do 5,5% (w skali roku oczywiscie, na 6 miesięcy, co miesiąc oprocentowanie zwiększa się o 0,1%). A w następnym zaczynamy od, bagatela, 30.000 euro i wtedy zarobimy 5,7%. Z rekonesansu wrócilam blada, z zaciętą twarzą i bez szemrania odlożylam wzięte uprzednio banknoty tam, gdzie ich miejsce - do szuflady.

czwartek, 4 grudnia 2008

Jak z bicza strzelił...

Znowu przepraszam rzesze naszych stalych czytelników ;) za przedlużającą się ciszę, ale niestety - robota. A bez pracy, jak glosi staropolskie przyslowie, wiadomo, nie ma kolaczy (czymkolwiek są owe kolacze...). W każdym razie ja zasuwam, przygotowując konferencję na temat, jakże ciekawy, możliwosci inwestowania w naszej ojczyźnie. Więc do poniedzialku, a wlasciwie wtorku nawet, jest dużo pracy, plus ważni goscie z Polski. Od srody mam nadzieję odsapnąć i rozpocząć przygotowania do Swiąt. A w tym roku zapowiadają sie bardzo milo - przyjeżdża moja rodzinka - tata, mama i siostra, robimy swięta u nas w domku (mój debiut - już planuję menu:)), a 28 grudnia jedziemy na 4 dni, wraz z Sylwestrem, na narty. Mamy już wynajęty piękny dwupiętrowy apartament z kominkiem, atrakcji wokól trochę jest, jesli by sniegu nie bylo (choć powinien być, sprawdzalam na webcamach pokazujących stoki i wygląda bialo). Więc mam nadzieję, że będzie bardzo milo.
Poza tym niewiele, niestety, choć czas mi strasznie szybko mija - pędzi wręcz, ale to chyba od nadmiaru zajęć. Wstaję rano w poniedzialek, niezadowolona, że przede mną znów caly tydzień pracy, i nim się obejrzę, już jest kolejny poniedzialek... Bo oczywiscie weekend mija najszybciej.
Aha, z ciekawostek - w niedzielę wybralismy sie na górę Parnithę, na którą wjeżdża się kolejką linową, która prowadzi wprost do kasyna. Chcielismy wejsc do niego, niekoniecznie po to aby od razu oddawać się hazardowi, ale żeby usiąsc, napić się kawki, pooglądać z tarasu widok na Ateny. I co się okazalo? Otóż, moi drodzy, w Grecji do kasyna wstęp jest od 23 roku życia! Dziwne to jakies i niespotykane chyba nigdzie indziej (nie wiem, wydaje mi się, że wszędzie od 18 lub 21 lat), no i chcieli wpuscić tylko mnie. Więc się obrazilismy ;) i zjechalismy spowrotem kolejką w dól. I w ramach rekompensaty upieklam ciasteczka - pierwszy raz w życiu, ale robię próby przedswiąteczne..:)

czwartek, 20 listopada 2008

Powrót do rzeczywistości

Po dość długim okresie ciszy, związanym przede wszystkim z ilością pracy oraz wyjeździe do Polski, wracam na łamy bloga :) Co się wydarzyło? No, przede wszystkim odwiedziny ojczyzny, podczas których udało mi się w zasadzie zaliczyć wszystkie zaplanowane punkty programu (spotkania z rodziną, przyjaciółmi, lekarze, dentysta, kosmetyczka, fryzjer, urzędy itp.), choć oznaczało to kilkudniowy maraton biegania od rana do wieczora. I oczywiście maratonik zakończył się chorobą, co było do przewidzenia, biorąc pod uwagę fakt, że nawet pomimo szczęśliwego trafienia na kilka ładniejszych dni w Polsce, powrót (dwudniowy w sumie, bo z Warszawy do Poznania i następnego dnia z Poznania do Berlina, aby wieczorem wreszcie dotrzeć do Aten) następował w paskudny, deszczowy, zimny dzień. Dodać do tego przemęczenie i choroba gotowa. Od tygodnia nie mogę się z nią uporać i trzeszczę jak stara szafa – nie mówiąc o tym, że sprzedałam już swoje dolegliwości połowie biura i swojemu mężowi... Ale nie o tym.
Po powrocie do pracy wpadłam w wir obowiązków, próbując przepłynąć przez morze papierzysk, które podczas mojej nieobecności magicznie pojawiło się na moim biurku. Powoli zaczynam widzieć brzeg... Poza tym rozpoczynam przygotowania do ważnej konferencji, podczas której będę miała równie ważną prezentację, więc proszę o kciuki.
Z nowości domowych – do akwarium przybyły nam długo wyczekiwane paletki, czy też dyskowce – zapraszam do zdjęć (folder Nasz zwierzyniec), choć nie oddają one w pełni rzeczywistości – trzeba je było robić bez flesza, który odbija się w szybie, i zdjęcia są żółte, więc nie widać całej urody paletek. Usłyszawszy ile kosztuje taka parka (nie chcę tu bulwersować czytelników, więc nie przytoczę kwoty), powiedziałam Wojtkowi, że jak któraś z nich nie daj Boże padnie, to padnę razem z nią... Na zawał. Poza tym nasze koty wciąż się piorą, ale są i momenty czułości – udało mi się nawet sfotografować jak Oliwka przytula się do Praliny, włażąc przy tym na nią całkiem, więc przytulanie długo nie trwało, bo Pralina tych czułości szybko miała dość – ale dowód zdjęciowy jest ;).
Poza tym wrzucam zdjęcia z naszej wycieczki na górę Imittos dwa tygodnie temu. Mieszkamy u jej podnóży i postanowiliśmy w tę piękną i słoneczną niedzielę zobaczyć co jest na górze – i jak zobaczycie, jest fajnie. To tyle tymczasem, wracam szybciutko do pracy i ściskam wszystkich, z którymi udało mi się spotkać (bardzo się cieszę!) i jeszcze bardziej tych, z którymi tym razem się nie udało (Meggi...).

środa, 29 października 2008

Oliwka po zabiegu, bye bye Nokia i Dzień Dyni

Trochę nowosci się wydarzylo, więc pozwolę sobie napisać update.
Po pierwsze Oliwka jest już po sterylce. W piątek wieczorem ją zawiozłam do weta, w sobotę w południe odebralismy. Była na zapleczu, w specjalnym pomieszczeniu i takiej jakby klatce (swoją drogą okropne miejsce, koty i psy w klatkach czekające na lub już po zabiegach). Jak nas zobaczyla, to się ożywiła, dała sie pogłaskać, obwąchała rozpoznając. No ale jak chcieliśmy ją wziąć (wetka: spokojnie, pod pachy przednie, nie będzie jej bolało) to rany boskie! Zaczęła SYCZEĆ (nasza malutka, łagodniutka Oliwka) i miauczeć i drapać i gryźć. Hmmmm. Mówię do wetki, żeby ona ją wzięła w takim razie i wsadziła do transporterka, a ona, że nie, lepiej żeby właściciel. Ok, trudno. Pogłaskalismy ją troszkę, w końcu podeszła do wyjścia z klatki. Pełna nadziei podstawiłam transporterek i panienka sama grzecznie do niego weszła. Zapytałam o kubraczek - nie, tutaj nie ma takich rzeczy - Grecy nie kupują kubraczków, usłyszałam. Na co powiedziałam zimno, że ostatniego kotka DOSTAŁAM w kubraczku po sterylce, gratisowo, i to nie za 100 euro tylko za 100 zł. No ale co zrobić, stwierdziłam, że zrobię sama. Po dojechaniu do domu i wyprodukowaniu kubraczka z bawełnianej ścierki do naczyń i długiej walce, żeby ją tam wsadzić (myślałam, żeby nie, ale się bardzo szwem interesowała), mielismy spektakl - Oliwka próbuje się wydostać z ubranka. No i, nie wiem jak, bo kubraczek miał cztery dziurki na łapy i był zawiązany na górze, ale po godzinie przeróżnych wygibasów, zdjęła go z siebie. Była przy tym tak zdenerwowana, że stwierdziłam, że daruję sobie jednak kubraczek.
Kolejną atrakcją było dawanie jej tabletki przeciwbólowej. Tjaaaa. Ja cała zgrzana, pokłóciliśmy się aż z Wojtkiem przy pierwszym razie, no ale po kilku próbach i ku rozpaczy małej, w końcu ją połknęła (podawanie jej w ulubionej konserwie na łyżeczce oczywiście nie dało rezultatu - konserwę wylizała, tabletki zostawiła). Po trzech dniach jednak doszlam już do wprawy (akurat kiedy tabletki się skończyly). Następnym punktem progamu bylo wyjęcie sobie szwów. Póki bylismy w domu w weekend, póty bylo ok. Poszlismy do pracy w pon. i popoludniu się okazalo, że z 7 szwów zewnętrznych zostaly 3 - pozostale Oliwa wyciągnęla zębami. Szynki telefon do weta i diagnoza - musi mieć nalożony kolnierz. No to my hop na skuterek i przeczesywanie miasta w poszukiwaniu otwartego sklepu dla zwierząt (po pierwsze byla już 19, a po drugie, to byl poniedzialek w srodku dlugiego weekendu - wtorek wolny). W koncu się udalo. Po powrocie do domu i nalozeniu jej kolnierza zacząl się cyrk. Aż wyjęlam kamerę. Oliwka chodzila tylem i w ogóle próbowala zrobić wszystko, żeby kolnierz zdjąć. W przeciewieństwie do kubraczka, tym razem jej się nie udalo. Już dwa dni w nim jest, wspólczuję jej bardzo (muszę jej trzymać miseczkę z jedzeniem, bo inaczej nie daje rady zjesc, no i bidulinka nie może się umyć:( Ale nie zaryzykuję zdjęcia kolnierza, bo jak będzie wiedziala co ją czeka, to potem nie da go sobie wlożyć ponownie).
No i z atrakcji jeszcze - w poniedzialek wieczorem bylismy pierwszy raz w klubie, na zaproszenie Wojtka znajomych. Ja robilam za kierowcę i w ogóle szczerze mówiąc nie bardzo mi się chcialo tam być - niestey, spójrzmy prawdzie w oczy, okres balowania po klubach dla mnie nieodwolalnie minal... No ale bylimy - ciemno, smród papierosów, glosno i bijące po oczach swiatla (w sensie albo ciemno albo laserem po oczach). Nie, no ja już jestem za stara na takie atrakcje. Dlugo nie zabawilismy, tanczylismy doslownie chwilę, no i po powrocie do domu, nastpęnego ranka okazalo się, że... nie mam komórki. Niestety ktos w klubie byl uprzejmy przywlaszczyć sobie mój telefon. Od razy zadzwonilismy na mój numer, telefon wylączony, w klubie oczywiscie też nikt nie znalazl - bye bye my Nokia.... Tak więc mam nowy numer - zainteresowanym podaję indywidualnie :)
I na koniec bardziej optymistyczny akcent - wczoraj byl dzień wolny, greckie swięto narodowe OCHI, czyli NIE - na pamiątkę tego, jak Grecy powiedzieli "nie" Mussoliniemu (mimo faszystowskiego rządu Metaxasa nie dolączyli do państw Osi). My za to mielismy dzień DYNI. Zakupilismy wczesniej dynię, ja pogrzebalam w necie w poszukiwaniu przepisów co by z takową dynią zrobić, no i wykonalam: dżem dyniowo-jablkowy (pyyyycha), na obiad gulasz kurczakowo-dyniowy i na kolację zupę dyniowa z prażonymi pestkami dyni. Uffff :) I tak stworzylismy naszą malą swiecką tradycje - co roku 28 października, w dzień wolny, będziemy gotowali potrawy z dyni ;)

PS. Są nowe zdjęcia - Oliwki po zabiegu oraz z naszego niedzielnego wypadu na tamę na jeziorze Maratonas (czyli tam skąd Ateny czerpią wodę pitną) i na plażę (spacer). Bylismy też w pobliskiej knajpie o wdziecznej nazwie Argentina, o wyglądzie hali/stolówki, ale za to z takim jedzeniem, że już się nie dziwilam, że ludzi full.

czwartek, 23 października 2008

Nowe tablice...

Po czterech miesiącach pobytu i co najmniej dwóch zalatwiania różnych papierów nadszedl czas, żeby wybrać się po nowe tablice rejestracyjne. Powiedziano mi, ze mam pojechać do KTEO, czyli miesjca, gdzie robiony jest przegląd samochodu, mierzona ilosc wydalanego dwutlenku węgla itp. Następnie, po otrzymaniu papieru stamtąd, należy udać się do Ministerstwa Transportu i Komunikacji, gdzie wydadzą nowy dowód rejestracyjny i tablice. Brzmialo nieźle. Zerwalam się bladym switem i o 8 rano wyruszylam. Troszkę poblądzilam, ale w końcu trafilam. Zaplacilam wymagane 50 euro, po czym okazalo się, że skoro mam samochód na ropę, to muszę stanąć w najdluższej kolejce, czyli tam gdzie autokary, taksówki i ciężarówki. Bo w Grecji samochody osobowe (poza taksówkami wlasnie) są tylko na benzynę. Ok, odstalam swoje, w końcu wjechalam do warsztatu. Wszystko posprawdzali po czym pan zacząl szukać czegos pod maską. Szuka, szuka, wzywa drugiego pana. Po chwili szukają już trzej. W końcu jeden z nich pyta mnie o numer czegos. Nie zrozumialam o co chodzi, w końcu domyslilam się - chodzi o numer silnika. Nie mogą go znaleźć, a w dokumentach jest podany tylko numer nadwozia (i tak oto nauczylam się dwóch nowych slów po grecku - silnik i nadwozie). Wiedzialam już niestety, że numer silnika jest nienamierzalny - to samo przeszlam podczas przeglądu w Urzędzie Celnym. Po pól godzinie poszukiwań panowie rozlożyli ręce i powiedzieli, że nie da się znaleźć owego tajemniczego numeru i że wydadzą mi dokument, i owszem, ale bez numeru silnika. I żebym powiedziala w Ministerstwie, że się go "nie da" znaleźć. Dobra, myslę sobie, niech już mi dadzą ten dokument. Z dokumentem udalam się (na szczęscie zaraz obok) do Ministerstwa. Odstalam swoje w kolejce, po czym zostalam zmieszana z blotem, przez staruszka (który nie wiem, co robil jeszcze przy okienku, bo jedną nogą to już chyba stal w grobie), który niemalże rzucil mi papierami w twarz, krzycząc, że on już ma dosyć ludzi, którzy przychodzą bez numeru silnika. Usilowalam wytlumaczyć, że ani pan w Urzędzie Celnym, ani panowie w KTEO nie mogli tego numeru znaleźć i czy nie wystarczy numer nadwozia. Staruszek pogardliwie prychnąl, kazal mi pojechać do warsztatu Peugeota, bo tam może znajdą numer i zbyl mnie machnięciem ręki (dobrze w sumie, że mnie nie pobil). Najpierw się zalamalam, a potem się wscieklam. Dwa miesiące zalatwiania, 50 euro za przegląd i co?!? Zadzwonilam do Wojtka, który kazal mi zdjąć pokrywę od silnika. Jaaaasne. Podjechalam zatem znów do panów w KTEO, którzy zdaje się mieli mnie już serdecznie dosyć i na moją sugestię zdjęcia plastikowej pokrywy silnika, bo być może tam ukrywa się nieuchwytny numer, powiedzieli, że oni nie są mechanikami i nie robią takich rzeczy. I wtedy trafil mnie szlag. Zlapalam za pokrywę na oczach zdumionych panów, zdjęlam ją i magicznie odnalazlam numer. Panowie zastanawiali się jeszcze co prawda czy to na pewno ten, ale kiedy histerycznym tonem zaczelam krzyczeć, że innego nie ma i niech mi natychmiast wpiszą ten numer w papierach, stwierdzili chyba, że zaczynam być niebezpieczna dla otoczenia i czym prędzej wpisali ówże numer. Potem już tylko wrócilam do Ministerstwa (ale już nie do przerażającego staruszka), odstalam kolejne pól godziny i w końcu, po tym jak pani spisala już wszystko (ręcznie oczywiscie, żeby nie bylo, w sumie to moglam sobie sama ten dowód rejestracyjny wystawić), dostalam upragnione tablice... Po raptem trzech godzinach i niemal wylewie mam nowe tablice i nowy, odręcznie nabazgrany, grecki dowód rejestracyjny. Chyba jeszcze o nic nigdy tak dlugo nie walczylam... Teraz już tylko muszę zaltwić ubezpieczenie, wyrwać z gardla polskiemu ubezpieczycielowi pieniądze za niewykorzystany okres ubezpieczenia, zalatwić sobie książeczkę benzynową... Ale to juz nic w porównaniu z tym co przeszlam.

środa, 22 października 2008

Zapylona wiatrem

Parę dni temu koleżanka z pracy, przy okazji jakies rozmowy wspomniala, że jej suczka jest w urojonej ciąży. Uciekla im byla w lato i kiedy powrócila, córa marnotrawna, dostala dwa zastrzyki na pozbycie się ewentualnego rezultatu wycieczki. Niemniej jednak brzuch jej zacząl rosnać, więc wlasciele zabrali ją na rentgena. Na zdjęciu byla widoczna jakas malutka kreska - na tyle malutka i niewyraźna, że nie bylo wiadomo, czy to może kręgoslupik potomka. Wet zdecydowal, że zrobi drugi zdjęcie. Na drugim zdjęciu kreseczka zniknęla i nie bylo nic. Padl zatem werdykt - zapylona wiatrem (tak po grecku nazywa się ciąża urojona). Sunia wrócila do domu, a brzuch jej nadal rósl. Szorowala nim już po ziemi, podczas gdy lekarz uspokajal, "że to minie". I rzeczywiscie, minelo. Jak ręką odjąl, zaraz potem jak urodzila jednego, drugiego, trzeciego... szesc szczeniaków! Niebezpieczny ten wiatr, co ją zapylal...
Koleżanka, wykończona niespodziewanym, calonocnym porodem, zalamana liczbą szesciu szczeniąt (co z nimi teraz zrobić? Czy znajdą sie chętni?), rozważala podrzucenie prezentu weterynarzowi, który tak swietnie ocenil sytuację. Nie zdecydowala się jednak... Liczy na kolejny cud.

czwartek, 16 października 2008

Moja edukacja ;)

Znajdując krótką chwilę przed rozpoczęciem targów (od jutra do pon. wlącznie, codziennie do 20...), zanim pojadę zaraz rozkladać stoisko, chcę szybko opisać moje wczorajsze przeżycia. Otóż, jak wspominalam poprzednio, wczoraj rozpoczęlam moją "continuing education" jak to się tu ladnie nazywa, czyli po prostu warsztaty takie jakby doksztalcające. Wybralam Book and Film Club, nie wiedząc co prawda jaki będzie dobór dziel, ale zakladając, że stawiając na dobre książki i filmy w zasadzie nie ma opcji wpadki. Dzien przed zajęciami dostalam maila informującego, że zaczynamy dyskusję od "Pokoju z widokiem". Wpadlam w lekką panikę, no bo jak to, zaczynamy? I infomują o tym dzień przed zajęciami - to jak ja mam to przeczytać (a wczesniej zdobyć tę książkę)? Napisalam do prowadzącej, która przyslala mi listę lektur, konstatując ze zdziwieniem, że powinnam ją byla dostać przy zapisach. No może i powinnam, ale Wojtek mi nie przyniósl :/ Na zajęcia pojechalam więc niezbyt przygotowana (udalo mi się przeczytać dwa rozdzialy z wersji elektronicznej książki dostępnej w Internecie), ale bardzo ciekawa tego co mnie czeka. Niestety, już na wstępie rozwiala się moja nadzieja na poznanie osób w zbliżonym do mnie wieku - w grupie mam 5 kobiet, wszystkie lat 40-50, przedstawiające się jako housewives, które chcą wreszcie cos zrobić dla siebie. Hmmm. Niemniej jednak zajęcia okazaly się być ciekawe, prowadząca jest po studiach w Anglii, zajmuje się literaturą brytyjską, dlatego lista lektur obejmuje dziela pisarzy z Wysp. A Room with a View, Atonement, Possesion: A Romance i Waterland (dwa ostatnie zupelnie mi nieznane, ale to dobrze, poznam cos nowego). Natomiast z ciekawostek - przy wprowadzaniu do tematu, prowadząca odwolala się do wczesniejszych twórców, klasyków z XIX wieku, nie tylko brytyjskich, ale ogólnie. No i wszyscy wymieniali, począwszy od Jane Austin przez Zolę, Balzaka, do Dostojewskiego i Tolstoja oraz paru innnych. I Anastasia (prowadząca) mówi: i jeszcze ten pisarz, co napisal o tym rozbitku, co na wyspie mieszkal, nie pamietam ani tytulu książki ani jego nazwiska.No to ja, że Daniel Defoe "Robinson Cruzoe", ona że, a tak, to taki malo znany pisarz. Na co ja oczy i mówię, że jak to, no my w Polsce, to czytamy Robinsona w podstawówce (chyba jakos w ósmej klasie, tak mi się wydaję, no czyli obecne gimnazjum). Na co ona oczy, że jak to i co jeszcze czytamy. Na co ja, że w liceum to czytamy w zasadzie wszystkich wymienionych uprzednio klasyków. Na co wszystkie obecne niemal pospadaly z krzesel nie wierząc wlasnym uszom. Z kolei ja nie moglam się nadziwić ich zdziwieniu. Okazalo się, że program greckich szkól (i chyba nie tylko greckich) jest tak okrojony, że mlodziez nie czyta ŻADNEJ książki w calosci (nawet ojczystych pisarzy), wszystko jedynie w fragmentach, a o kanonie lektur klasyków już w ogóle nie ma mowy. Panie dopytywaly mnie czy chodzilam do "normalnej" szkoly, czy może jakies dla wybitnie zdolnych, haha. Zapewnilam je, że choć moje liceum zalicza się do dobrych, to na pewno jest ono "normalne" :) Czyli jednak polski poziom edukacji, przynajmniej w teorii jest naprawdę wysoki. W każdym razie po tej sytuacji jestem postrzegana jako swoisty ewenement. Myslę, że zajęcia będą ciekawe. Tymczasem do przyszlych zajęć muszę przeczytać książkę, co mam nadzieję, że w nawale obowiązków i braku weekendu mi się jakos uda. Odezwę się jak ów nawal minie :)

wtorek, 14 października 2008

Trzęsienie ziemi i morze papierów

Rzadko ostatnio mam czas pisać - dużo roboty, sporo też jestem poza domem, a w biurze, niestety, nie mam czasu na blogowanie, bo co się pojawię, wracając z kolejnych targów, to czeka na mnie wciąż powiększająca się sterta dokumentów... Zaczynam się czuć jakbym pływała w morzu papierów raz po raz próbując się wynurzyc i złapać oddech...
Zresztą wraz z końcem gości i końcem lata nie ma już za bardzo o czym opowiadać - życie płynie ustalonym już torem, bez wycieczek i sensacji. Z nowości to brałam udział w targach sprzętu wojskowego, 5 dni w otoczeniu czołgów i myśliwców :) Nie było to jednak zbyt pasjonujące, bo siedziałam sama na stoisku, przyjmując od czasu do czasu interesantów, zaś w międzyczasie nudząc się jak mops.
Z ciekawostek, to dziś w nocy było trzęsienie ziemi o mocy 5,5 stopnia, z epicentrum niedaleko Aten, na Ewii. Tymczasem my, wstyd się przyznać, nic nie poczuliśmy, bo spaliśmy jak zabici - trzęsienie miało miejsce o 5 rano. Muszę wierzyć na słowo, bo przespałam, czemu dziś w pracy wszyscy się niepomiernie dziwowali. Mnie z kolei dziwi to, że koty mnie nie obudziły, ale widocznie są równie wyluzowane jak my :)
Poza tym jutro rozpoczynam swoją edukację w tej samej szkole co mój szanowny małżonek, ale na kursie wieczorowym - takie seminaria Literatura i Film, raz w tygodniu. Ciekawa jestem bardzo, mam też nadzieję na zapoznanie towarzystwa bliższego mi wiekiem i zainteresowaniami. Oczywiście w pierwszej wolnej chwili (która może nastąpić dopiero za czas jakiś, bo w piątek znów zaczynam upojne targi - bye bye weekend) zdam relację. Tymczasem pozdrawiam rzesze czytelników :))

piątek, 3 października 2008

Z Mamą :)

Co za tydzień szalony... W sobotę okazalo się, że strajk się skończyl i spokojnie mogę jechać. Rano zerwalismy się ogarnąć trochę mieszkanie po wyjeździe gosci, a przed przyjazdem mojej mamy. Na lotnisko zamierzalam wyjsc o 10. Jednak za 20 przyszedl sms, że mama już wylądowala. W poplochu chwycilam torebkę i nie wypiwszy nawet herbatki, nie mówiąc o zjedzeniu czegokolwiek popędzilam. I tak pędząc nagle na autostradzie mną rzucilo. Natychmiast zjechalam na pobocze, wysiadlam i... ze zgrozą spostrzeglam pękniętą oponę. Ale nie tylko pękniętą - ona doslownie wybuchla i rozpadla się na strzępy! A ja w drodze po mamę... Najpierw zadzwonilam do niej, żeby podać adres i jak dojechać autobusem+taksówką, potem do ubezpieczyciela, który radosnie powiadomil mnie, że skoro jestem na autostradzie to sciągnąć stamtąd może mnie tylko obsluga autostrady, a oni dopiero mogą wyslać lawetę na najbliższy zjazd. Zadzwonilam zatem na numer ratunkowy, przyjechal mily pan, nawet mówiący po angielsku (czy w Polsce ktos z obslugi autostrady mówi po ang? Chyba wątpię...), obstawil mnie pacholkami i mrugającymi lampkami i tak sobie razem czekalismy na lawetę. Przyjechala, zwiezli mnie z autostrady, tam już czekala druga, z assistance, która spowrotem mnie zawiozla na autostradę, bo zaraz obok, gdzie wybuchla mi opona byl zjazd na rest area z serwisem. Nie wiem w sumie czemu pierwsza laweta nie mogla mnie tam zawieźć, byloby dużo szybciej, no ale takie przepisy - oni muszą mnie zabrać z autostrady, po to żeby następni mogli mnie na nią zawieźć... Opony (obie przednie, bo ponoć muszą być takie same) zostaly wymienione i po raptem 3 godzinach pojechalam do domu, do któego w międzyczasie zdążyla już dotrzeć moja mama. Glodna bylam tak, że malo trupem nie padlam, bo przecież myslalam, że wyskakuję na chwilkę odebrać mamę i wrócimy na sniadanko. No, spóźnione sniadanko zjadlam po 13 i zaraz ruszylysmy w drogę do Kavali (700 km). Przy każdym trząsnięciu samochodu drżalam - balam się powtórki z rozrywki. Ale jakos się udalo i przed 21 zajechalysmy do hotelu. Po krótkim rekonesansie padlysmy jak zabite.
Następnego dnia caly dzień spędzilysmy na targach, w międzyczasie jedząc lunch z Bulgarami i Serbami, którzy częstowali nas rakiją (brrrrrr). I tak siedzialysmy do 22, po czym wybralysmy się na szybką kolację (przepyszna osmiornica i kotleciki z cukinii), no i znów spać. Na szczęscie w poniedzialek targi zaczynaly się o 17, więc po późniejszym sniadaniu postanowilysmy pojechać do pobliskiej miescowosci Keramoti, a stamtąd statkiem na Thassos - raptem pól godzinki. Na Thassos wspięlysmy się do starożytnego teatru, a następnie, wobec ladnego sloneczka, namówilam mamę na kąpiel w morzu, zamykającą sezon. No, troszkę się trzęslysmy z zimna, nie powiem, byl w sumie 29 wrzesnia, i to by bylo na tyle w tym roku, jak sądzę. Ale sezon zamknęlysmy kąpięlą na Thassos, więc fajnie. Potem bylysmy baaaardzo orzeźwione :) Oczywiscie zglodnialysmy, zjadlysmy pyszny obiadek i już trzeba bylo wracać. Drugą polowę dnia spędzilysmy na targach i znowu po tej 22 padlysmy nieprzytomne. We wtorek trzeba bylo wracać, po porannym spotkaniu biznesowym, wreszcie ruszylysmy w poludnie. Na obiad i zwiedzanie zatrzymalysmy się w starozytnym miescie Dion, u stóp Olimpu, ważnym miejscu i jednaym z największych ówczesnych miast starożytnej Macedonii. Sam Aleksander Wielki wyprawial tam igrzyska i ceremonie podziękowania za zwycięstwa, skladając ofiary Zeusowi Olimpijskiemu. Bylysmy pod wrazeniem ogromu miasta (czy raczej jego pozostalosci) - biorąc pod uwagę fakt, że odslonieta jest dopiero jakas polowa, a i tak chodzenia jest póltorej godziny, no to naprawdę robi wrażenie.
Zaintersowani mogą zobaczyć to na zdjęciach. Po zwiedzaniu ruszylysmy w dalszą drogę. Do Aten zajechalysmy przed 22.
A teraz ja chodzę do pracy, a moja kochana mama robi mi porządki, rozpieszcza pysznymi obiadami i w ogóle się zastanawiam co zrobię jak wyjedzie - do wygody czlowiek się szybko przyzwyczaja :)
Jutro sobota, pewnie się gdzies wybierzemy (uzależniamy od pogody), w niedzielę ostatni wypoczynek, od poniedzialku zaczynam harówkę na targach. Nie wiem jak przeżyję, tydzień, od 9 do 22... I mama mi wyjedzie :( No ale na szczescie jeszcze mamy ten weekend.

czwartek, 25 września 2008

Niewidzialny dworzec, strajk i paraliż benzynowy

Wczoraj rano zadzwonil Wojtek, z pytaniem czy cos się dzieje ze stacjami benzynowymi, bo w drodze do szkoly zauważyl olbrzymie kolejki do każdej mijanej stacji. Zapytalam w pracy, a Elektra powiedziala, że tak, zacząl się strajk celników, nie będą nic odprawiali, no i podobno najwczesniej skończy się benzyna. Aaaa tam, pomyslalam sobie, zaraz się okaże, że doszli do porozumienia, bez sensu stać w takich kolejkach. Popoludniu wrócila z trasy nasza sekretarka i oznajmila, że nie ma już benzyny. I dodala, że w slużbowym samochodzie zostalo na sto kilometrów. No i wtedy się zmartwilam. Bo w sobotę mialam owym slużbowym samochodem jechać na targi do Kavali... Ale w międzyczasie zajęlam sie przygotowywaniem paczek z materialami na owe targi, które mialysmy wyslać KTELem, czyli tutejszym PKSem. No i wybralysmy się nadać te paczki. Na dworzec autobusowy. No dworzec, jak dworzec, nie może być trudny do znalezienia, prawda? Otóż nieprawda. Po dotarciu w okolice gdzie powinien się miescić dworzec (na ulicy Kifisou 100), po raptem 2 godzinach w korkach, okazalo się: że obie strony ulicy mają parzyste numery, że nie są one bynajmniej po kolei, oraz że dworca ani widu ani slychu. Ale po kolei. Jechalysmy jedną stroną dużej, 4-pasmowej ulicy. Kiedy wreszcie udalo mi się wypatrzyc numer (co nie jest tu latwe, bo numery są tak srednio co km), okazalo się, że jest to nr 154. Zatrzymalysmy się, zapytalam w piekarni gdzie jest dworzec, na co pani machnęla na druga stronę ulicy i powiedziala: o tam, przy mercedesie. Aha. No to trzeba zawrócić. Ok, próbujemy gdzies zawrócić, co na tej czteropasmówce nie bylo latwe. Ale w pewnym momencie przyszlo mi do glowy, że skoro tam byl numer 154, a my chcemy numer 100, to dlaczego to ma być po drugiej stronie? No nic, stwierdzilysmy, że zaufamy pani w piekarni, zwlaszcza, że nie mijalysmy niczego, co by przypominalo dworzec. Wreszcie udalo się zawrócić. Posuwajc się powoltuku do przodu, ze zdumieniem dostrzeglam mijany numer budynku - 8. Jak to? Po drugiej stronie bylo 154, a tu jest nagle 8? Nie dosc, że taka rozbieżnosc, to jeszcze oba jakby... parzyste? Ok, nie poddając sie jedziemy dalej. Przejechalysmy może z 10 budynków, nagle widzimy salon Mercedesa (oho, przypomnialam sobie, mialo być przy Mercedesie) i rzeczywiscie, adres na szybie salonu jak byk Kifisou 100. Ale dworca ani sladu. Wyskoczylam z samochodu i weszlam w bramę obok salonu Mercedesa. Brama wygladala jakby prowadzila do serwisu samochodowego. Przeszlam kawalek i... moim oczom ukazal się dworzec autobusowy. Calkowicie zakamuflowawany, chyba przed ewentualnym atakiem terrorystycznym, bo żaden terrorysta by go nie znalazl... Żaden mniej zaparty czlowiek też nie, a gdyby nie pani w piekarni (mówiąca oczywiscie tylko po grecku, więc turyscie by raczej nie pomogla) nie rzucila magicznego hasla Mercedes, to nie ma szans, żebysmy weszly w tę bramę. Żadnych znaków, napisów, nic. Jak żyję nie widzialam czegos takiego... No ale udalo się nadać paczki. Dowiedziawszy sie przy okazji, że autobusem podróżuje się do Kavali ponad 9 godzin, zaczęlam się martiwć na poważnie o te braki benzyny (swoją droga ciekawe skąd autobusy ją mają? Bo żadnych tras autobusowych nie odwolano).
Dlatego dzis rano postanowilam udać się na poszukiwanie benzyny. Dostalam cynk od kolegi Wojtka, że jest jedna stacja, która tankuje, ale w limicie 20 euro na samochód. Pojechalam tam, odstalam swoje w kolejce i udalo się wlać te 16 litrów. Wracając zauważylam olbrzymią kolejkę do stacji. Stanęlam w niej, mój samochód byl tak z 40 w kolejnosci. Stalam, stalam, posunelam się do przodu tak, ze bylam już (!) 25-ta. No i utknęlam. Przez pól h kolejka ani drgnęla. Ponieważ pęcherz już mnie cisnąl okrutniem, zrezygnowalam. Okazalo się, że dobrze zrobilam, bo benzyna się skonczyla... Dojechawszy do biura wpadlam na szatanski plan, żeby tym razem po benzynę (tam gdzie byl ten limit 20 euro, już jedyny w miescie) pojechala nasza sekretarka. Stwierdzilam, że samochodu nie zapamietają przecież. Yyyyhhhhmmmmmmm. No niestety, zapamiętali. Biedna Jadzia najadla się wstydu, tlumacząc, że absolutnie, żadna blondynka nie jeździla tym samochodem. Zatankowali jej, ale powiedzieli, że absolutnie mamy się już tam nie pokazywać... Tak więc wysoką cenę zaplacilysmy za te pól baku - jestesmy spalone na jedynej stacji z wachą w miescie... Pozostaje mi tylko wierzyć, że jak w sobotę wyjadę te 100 km poza Ateny, to nie utknę tam na amen, tylko na jakies wiosze znajdę stację, która będzie jeszcze miala benzynę. Grecka ruletka..:)

PS. Zachęcam do obejrzenia najnowszych zdjęć z serii "Kot w worku":)

wtorek, 23 września 2008

Grek potrafi...

Znowu kawalek czasu nie pisalam, ale niewiele się dzieje. Praca, goscie, pogoda się psuje - lato się już skończylo, przyszla grecka jesień. W odróżnieniu od polskiej jest dosc ciepla (temperatura na razie w okolicach 20-22 stopni), za to deszczowa - ostatnie 4 dni lalo. Ale dzis znów wyszlo slońce i kto wie, może będzie jeszcze choć krótka reanimacja lata.
Z greckich smiesznostek - wreszcie przyjechali faceci z dimosu (urzędu dzielnicy chyba, tak by to najlepiej nazwać) aby zabrać wystawione od wielu tygodni wory ze smieciami (stare katalogi, pisma oraz inne smieci z wreszcie uporządkowanego przez nas w pocie czola garażu). Przyjechalo dwóch olbrzymich grubasów. Jeden z nich chwycil za wór. Stęknąl, spocil się i mówi - jakie to ciężkie, tego się nie da podniesc... kto to tu przyniósl? Na co koleżnaka mówi: o ta pani, wskazując na księgową, która wlasnie stanęla w drzwiach. Dodajmy, że jest ona postury filigranowej, waga piórkowa, malutka blondyneczka. Facet postawil oczy w slup, po czym natychmiast udzwignąl wór. Jeden, drugi, trzeci... Pękalysmy ze smiechu - trzeba bylo widziec wyraz jego twarzy. Ewidentnie zresztą wjechalo mu to na ego, bo nagle wory stracily swoją wagę :) Czyli jednak wystarczy odrobina motywacji, choćby takiej, żeby się nie skompromitować, i Grek potrafi :)
Poza tym wszystko po staremu. Więcej pracy, mnóstwo zalatwiania związanego z przerejestrowaniem samochodu - ale chyba zaczyna być widać swiatelko w tunelu. W zeszlym tygodniu spędzilam upojne godziny w urzędzie celnym w Pireusie celem zalatwienia miliona potrzebnych papierów. Musialam po grecku odpowiadać na pytania z serii: czy samochód ma cos tam? Na co ja: nie rozumiem. Na co pan: lusterka, jak jest lód, robią się cieple? Na co ja: nie wiem. Hmmm... Wesolo bylo. Przy pytaniach o silnik pan machnąl ręką. No ja niestety nawet po polsku nie bylabym w stanie odpowiedzieć na nie... Aha, z ciekawych spostrzeżeń. Odyslana od pokoju do pokoju, czulam się trochę jak kafkowska postać... Ale mialam okazję zwiedzić sporo pomieszczeń. I co mi się rzucilo w oczy? Rozglądam się i jakos tak pusto - nagle zrozumialam. Na biurkach staly tylko telefony. Komputerów brak. Wszędzie. Wszystko zapisywane w olbrzymich księgach, wkladanych do metalowych szaf. Wszystko pisane ręcznie na milionie różnych papierów. Zszokowana zauważylam jeden jedyny komputer (chyba na caly olbrzymi gmach urzędu), slużacy jako maszyna do pisania, tzn. wypisywano na nim i drukowano dokument, po który delikwent przyszedl. Żadnej bazy danych, wprowadzania danych do komputera czy cos w tym stylu. Wszystko ręcznie i w kartonowych teczkach. Polska lat 80-tych, no może wczesnych 90-tych... Szok.
To by bylo na tyle z newsów i historyjek, czekam już na przyjazd mojej mamy, której zlecilam oczywiscie milion sprawunków i rzeczy do przywiezienia, i którą od razu zabieram ze sobą na targi do Kavali (Tracja, pólnocno-wschodni region Grecji, straaaasznie daleko). Pewnie następny update będzie po tej 3-dniowej wizycie, czyli tak za tydzień.

poniedziałek, 15 września 2008

Olimp - góra Bogów (wspinaczki:))

Przed wyjazdem zrobilam research dotyczący wchodzenia ma Olimp i z trzech różnych relacji przeczytalam, że jest to trudne. Szczególnie końcowy etap, już po schronisku (które jest na wysokosci 2100 m.n.p.m.), kiedy odchodzi się do tzw. Schodów Nieszczęscia, prowadzących już na sam szczyt (czyli na Mitikas, 2917 m.n.p.m.). Zalożenie więc mialam, że ja się na szczyt nie będe pchala, zwlaszcza jak przeczytalam o 500-metrowej przepasci i "dużej ekspozycji" - czyli, mówiąc po polsku, czepiasz się skal, a spod nóg lecą kamienie prosto do owej przepasci. No to ja dziękuję... Ale po kolei.
Mielismy (my, czyli ja z Wojtkiem, jego mamą, siostrą i jej chlopakiem) ruszyć w sobotę z rana, ale nam nie wyszlo i wyruszylismy dopiero w poludnie. Do tego jeszcze zatrzymalismy się w Termopilach (pamiątkowe zdjęcie calej grupy pod pomnikiem chwaly 300 dzielnych Spartan), a następnie jeszcze Wojtek kąpal się w pobliskich gorących źródlach (reszta spasowala pod wplywem nieznosnego smrodu siarkowodoru, ale mojemy mężowi kąpanie się w zgnilych jajach nie przeszkadzalo), w związku z tym do Prionii, czyli tam skąd się rusza na Olimp, dotarlismy o... 19. Trochę późno, ale nie, idziemy, dotrzemy do schroniska. Ja się buntowalam, czytalam, że się idzie 3 godziny, a ciemno się już robi o 20, więc nie chcialam isc przez 2 h w ciemnosciach. Reszta jednakowoż nie widziala problemu - przecież mamy latarki. Na szczescie zapytalam schodzących wlasnie z góry kolesi o to schronisko i okazalo się, że nie ma w nim wolnych miejsc noclegowych. Tzn. oczywiscie jak już ktos się pojawi, to może się przespać, ale na podlodze, więc wskazany jest wlasny spiwór i karimatka. Jako że nie bylismy na to przygotowani, zrezygnowalismy ze wspinaczki (jak się później okazalo, dzieki Bogu, bo nie dalibysmy rady dojsc tam w ciemnosciach). Zaczęly się poszukiwania noclegu. Jacys Francuzi wpuscili nas w maliny wskazując drogę, która niby prowadzila do innego schroniska... przejechawszy 2 km drogą wyboistą, kamienistą i zupelnie nienadającą się dla nisko zawieszonego Peugeota zawrócilismy. W końcu zjechalismy na sam dól, do miejscowosci Litochoro, leżącej u stóp Olimpu. Urocze miasteczko, które zlazilismy wzdluż i wszerz szukając noclegu, ale w końcu się udalo. Przyzwoity hotel za przyzwoita cenę. Nastepnego ranka Wojtek zerwal nas o 5 rano (nie bylam zachwycona...) i pojechalismy znow do Prionii, gdzie rozpoczelismy naszą wspinaczkę. Bylo jeszcze zupelnie ciemno, co dokumentują zdjęcia. Droga do schroniska byla... no widoki cudne, ale ciężko mi bylo bardzo. Po pierwsze buty od mojej mamy - niby rozmiar ok, ale nie dostosowane do mojej nogi, obtarly mi pięty. Po drugie, jednak chodzenie na silownię nie przeklada się na kondycję jesli chodzi o wspinanie się po górach - bardzo się męczylam. I po trzecie, oprócz odcisków strasznie bolaly mnie stopy. Ledwo doszlam do schroniska - zajelo nam to 3 h 15 minut (chlopcy szybciej). Jakie bylo moje szczęscie, kiedy wreszcie dotarlismy... Na sniadanko zjedlismy spaghetti, potem drzemka i w koncu chlopcy ruszyli jeszcze w górę (absolutnie ignorując moje zastrzeżenia w postaci, że te Schody Nieszczęscia sa niebezpieczne i ciężko się tam wchodzi bez zabezpieczeń), a my z dziewczynami ruszylysmy w dól. Kiedy po kolejnych 3 h dotarlysmy do tawerny na dole, byla to niesamowita ulga. Siedzialysmy, popijając winko i lokalną herbatkę olimpijską (robioną z ziól rosnących na zboczach góry, przepyszna, oczywiscie ziola w postaci wiechcia, zakupilam). Po 2 h doszli do nas chlopcy - jednak mialam rację i Schody Nieszczęscia okazaly się nie do pokonania bez pewnego przygotowania sprzętowego oraz większej ilosci czasu (my tego dnia musielismy jeszcze wrócić do Aten, a na wejscie na sam szczyt i powrót do schroniska trzeba liczyć dodatkowe 5 godzin). Tak więc po krótkiej kąpieli w morzu ruszylismy spowrotem do Aten. Dojechalismy dopiero przed pólnocą.
Od wczoraj ledwo chodzę... mam takie zakwasy i tak mnie bolą mięsnie lydek, że masakra. Chyba zlożę reklamację na silowni, przecież to skandal! :)

czwartek, 11 września 2008

Góry, jeziora, targi...

Dosć dlugo nie pisalam, co wyniklo po pierwsze z naszej pięciodniowej nieobecnosci, a po drugie z dużej ilosci pracy po powrocie i panicznych przygotowaniach do przyjazdu gosci :) Ale już szybciutko nadrabiam i prezentuję nowe zdjęcia - zarówno z naszej wycieczki, jak i kotów (są dorzucone do katalogu kotów).
Ale po kolei. Jeszcze przed naszym wyjazdem (który mial miejsce w czwartek 4.09 rano) dowiedzialam się, że zamiast wracać w niedzielę do Aten, to mam pojechać do Thessalonik, aby w poniedzialek odwiedzić tam targi (Thessaloniki International Fair, twz. TIF, największe targi w Grecji, mydlo i powidlo, wystawiają się wszyscy w tematycznych pawilonach). Wiedzielismy zatem, że choć jedną noc spędzimy w hotelu, po paru nocach pod namiotem. W czwartek z rana pojechalismy nad jezioro Plastiras. Kiedy tam dotarlismy (ok. 330 km od Aten) zadziwil nas krajobraz - sucho, brzegi jakby z zaschniętej gliny. Do stwierdzenia naocznie na zdjęciach. Kiedy jednak jechalismy dalej, to krajobraz ulegl zmianie. Bardzo mi się tam podobalo, lisciasto tak, troszkę jak w Polsce :) Zobaczylismy tamę i przeczytalismy tablicę z opisem historii jeziora - jest to sztuczne jezioro, na pomysl wpadl w 1925 r. polityk nazwiskiem Plastiras, co zostalo potem uwiecznione w nazwie jeziora, choć zrealizowano go dopiero 6 lat po jego smierci, pod koniec lat 50-tych. Jezioro wytwarza energię i w ogóle jest swietnym miejscem. Zadziwiające tylko, że zupelnie nie wykorzystywanym turystycznie - nie ma żadngo zaplecza turystycznego, doslownie dwa hoteliki wokól calego jeziora (czyli przez 50 km), żadnego kempingu, knajp jak na lekarstwo (ale trafilismy do wspanialej knajpy - bylo tam pięknie i pysznie i byl też rudy kot:)). Nocowalismy na dziko rozbici na brzegu. I po raz pierwszy - bylo zimno. W nocy zakrywalam się kocem (dzięki Bogu nie posluchalam męża, który uważal, że po co nam koc, bo bym zamarzla).
Następnego dnia ruszylismy do Meteorów, gdzie się strasznie nalazilismy i naspieszylismy żeby umykać wycieczkom, w szczególnosci polskim, które tlumnie odwiedzają klasztory. Nie wiem kiedy należy przyjechać do Meteorów żeby uniknąć sznuru autokarów i wysypujących się z nich turystów... Po zwiedzaniu odpoczywalismy na kempingu w pobliskiej Kalmbace - z basenem, więc milo.
W sobotę pojechalismy nad jezioro Kozani, które okazalo się być w częsci wyschnięte, w częsci skladać się z rozlewisk, bardzo zresztą przyjemnych dla oka, oraz w częsci być rezerwatem ptaków ze smierdzącą plazą skadającą się z samych muszli. Widzielismy pelikany i czaple, nawet robilam im zdjęcia, ale niewystarczjący zoom żeby bylo dobrze widać. Stwierdzilismy, że nie ma co zostawać nad smierdzącym jeziorem, więc pojechalismy na kemping nad morzem. Tam też byl basen, a tego wieczoru nad tymże basenem odbywalo się przyjęcie z okazji chrztu (na zdjęciach widać ozdoby z bialych i niebieskich balonów). Dodam na marginesie, że balangi z okazji chrztu w Grecji często są tak huczne i wypasione jak wesela, więc mielismy zabawową noc.
W niedzielę ruszylismy się już w kierunku Thessalonik. Wreszcie hotel :) Wieczorkiem przeszlismy się po bulwarze (bo hotel byl 30 km od Salonik, w takim jakby podmiejskim kurorcie nadmorskim) i molo. Następnego dnia zerwalismy się bladym switem aby o 9 byc na targach. Niestety, po przybyciu na miejsce i prawie godzinnym poszukiwaniu miejsca do parkowania okazalo się, że targi zaczynają się od 17... Bylo to sporym zaskoczeniem, po prostu zmieniono godziny otwarcia, bo w ciągu dnia bylo malo odwiedzających. No cóż, mielismy zatem niemal caly dzień na pochodzenie po Thessalonikach. Co uczynilismy, a nawet pojechalismy oglądać stadiony pilkarskie (tzn. Wojtek oglądal, a ja siedzialam w pobliskiej kawiarni i pilam frappe). W koncu nadeszla upragniona godzina i wbilismy się na targi. Dokumentacja zostala zrobiona, zdjęcia wrzucial mwraz z tymi z wycieczki jakby ktos byl ciekawy jak wygląda największy sródziemnomorski bazar... Po ponad 3 godzinach chodzenia (mialam ocenic te targi i napisać raport, więc chcialam mieć pogląd i dokumentację zdjęciową) rozpoczęlismy powrót do Aten, bogatsi o szachy, 4 wsuwane pod siebie stoliczki inkrustowane masą perlową i czymstam jeszcze oraz (ja w prezencie od męża) srebrno-ametystową biżuterię :)
Do domu dojechalismy późną nocą i okazalo się, że koty nie najlepiej zniosly naszą 5-dniową nieobecnosc (przychodzila je karmić moja szefowa, na szczęscie). Niemniej jednak, szczególnie Pralinka, naprawdę źle to zniosla, co zamanifestowala obsikanym dywanikiem lazienkowym, kupkami poza kuwetą i podartą poscielą... Troszkę się zalamalam, bo przecież w listopadzie czeka ich znowu nasza 5-dniowa nieobecnosc podczas wyjazdu do Polski... No ale od 3 dni są dopieszczane, szczególnie duża, i na razie jest względny spokój i powrót do równowagi. Tymczasem wczoraj zawitali do nas goscie, w postaci mamy Wojtka, jego siostry z chlopakiem oraz pary jego przyjaciól. Wiec dom mamy full (tzw. dom otwarty, nie mylić z domem publicznym:)). Wkrótce znowu weekend, tym razem wybieramy się na Olimp. Mam traperki i kurtkę przeciwdeszczową przywiezione mi z Polski - to nie takie hop siup, Olimp ma prawie 3000 m. Więc trochę drżę, ale ponoć damy radę... Jak wrócę żywa, to na pewno to opiszę :)

niedziela, 31 sierpnia 2008

Ewia i ulewa...

Wczoraj, tj. w sobotę wybraliśmy się na wycieczkę na wyspę Ewię. Znajomi polecili nam piękną plażę, na której można się na dziko rozbić. Stwierdziliśmy jednak (na szczęście, o czym za chwilę), że będziemy spać w samochodzie - sklada się tylne siedzenia i w naszym combi robi się mnóstwo miejsca - akurat na materac i w miarę wygodne spanie dla dwóch osób. A więc pojechaliśmy, choć dopiero wczesnym popoludniem. Szybko dotarliśmy na Ewię (która jest polączona z lądem wiszącym mostem), dalej już nie tak szybko, ze względu na górskie kręte drogi. Akurat jak zglodnieliśmy, to trafiliśmy na knajpę, na zewnątrz której staly rożny z piekącymi się baranami i innymi smakolykami. Postanowiliśmy spróbować lokalnego specjalu (mimo mojego lekkiego obrzydzenia na początku) zwanego kokoretsi, który sklada się z... podrobów jagnięcych (wątróbka i coś tam jeszcze, wolalam nie wnikać) owiniętych w jelita. No cóż, nie brzmi najlepiej, ale jak pan kelner nalożyl mi troszkę do spróbowania i nie bardzo moglam odmówić, to przekonalam się, że... to jest naprawdę dobre. Po posilku w super miejscu (to tam, gdzie na zdjęciach widać dużo zieleni, wyschnięte koryto rzeki i osiolka) udaliśmy się w dalszą drogę. W końcu dotarliśmy na plażę, gdzie się wykąpaliśmy, poleżeliśmy przy zachodzącym już slońcu i poszliśmy do kawiarni, gdzie piliśmy czerwone winko, czytaliśmy swoje książki, graliśmy w karty i ogólnie odpoczywaliśmy. Kiedy zapadla już noc pojechaliśmy samochodem do pobliskiego lasku, gdzie planowaliśmy spać. Rozlożyliśmy poslanie i poszliśmy spać. W nocy obudzil mnie... straszliwy fetor. Wkrótce poznalam jego przyczynę - nie chcę się tu wdawać w szczególy, ale byla to konsekwencja zjedzenia owego baraniego specjalu przez mojego męża... Powtarzająca się konsekwencja... Nie życzę nigdy nikomu... Do tego pragnienie, po uprzednim spożyciu wina. I komary. Koszmar. W końcu obudzilam Wojtka i poszliśmy się przewietrzyć i napić wody z pobliskiego kraniku - o 4 nad ranem. Wrócliśmy, poszliśmy spać i... Wojtek zasnąl, a ja nie. Wreszcie po godzinie udalo mi się, lecz nie na dlugo. Po kolejnej godzinie obudzila mnie bowiem burza. Taka z piorunami, blyskawicami i wyjącym wiatrem. Przerażona kazalam Wojtkowi odjechać spod drzewa, gdzie staliśmy. Oczywiście znowu nie moglam zasnąć, wokól nas walily pioruny, a ja przeklinalam pomysl wycieczki (a propos - rozmowa w samochodzie dnia poprzedniego - ja: "Kochanie, tak się cieszę, że jedziemy, ja tak lubię takie wycieczki! Ty trochę mniej, co? Ale też lubisz?" Wojtek: "No ja mniej, moglem zostać w domu, ale też lubię. Cieszę się, że się cieszysz"). Kiedy wreszcie nastal poranek, chlodny, 20 stopni, i deszczowy, a ja nie mialam nic do zalożenia oprócz koszulki na ramiączkach i szortów, zażądalam powrotu do domu. Po drodze fotografowalam mgly w górach Ewii, a kiedy dojechaliśmy do Aten, rozpętala się kolejna burza, zamieniając ateńskie ulice w rwące potoki, co oczywiście również uwiecznilam na zdjęciach. Bardzo lubię wycieczki... ale jeszcze bardziej lubię spokojne niedziele w domu... ;)

czwartek, 28 sierpnia 2008

Skuuuuuter... :)

No i uleglam temu mojemu mężowi i zakupiliśmy skuter. Piaggio Fly (http://www.piaggio.com.pl/html/fly.html). Do odebrania z salonu w poniedzialek, 1 września, czyli akurat na naszą pólrocznicę ślubu - taki skromny prezencik :) Fakt, że skuter jest piękny, granatowy metalic, naprawdę fajny, dość duży (spokojnie dwie osoby jadą, i druga nie siedzi pierwszej na barana), na miasto w sam raz. Wojtka czeka trochę zalatwiania - tablice rejestracyjne (ale to się tu szybciutko zalatwia, na policji, oczywiście zwykle greckie blachy), ubezpieczenie i - ponoć - prawko na skuter. Zdziwiliśmy się, no ale podobno zalatwia się to też na policji, trzeba się po prostu takowym skuterem przejechać u nich na placu (na większe pojemności silnika i motory, to już normalny egzamin w Ministerstwie Komunikacji). Tymczasem ja już 3 dni na diecie owocowo-warzywnej i jestem non-stop glodna :/ Chyba się zlamię i tygodnia nie wytrzymam... A jutro już weekend - hurra! A za tydzień o tej porze będziemy nad pięknym jeziorem Plastiras (biorę dwa dni urlopu i jedziemy na 4 dni odpocząć - przed i po gościach, do Meteorów i nad jezioro - krajobrazy, sądząc po zdjęciach w necie, calkiem niegreckie).

wtorek, 26 sierpnia 2008

Jakoś się kręci...

Wciąż się ogarniamy, szykując się tymczasem na prawdziwy najazd Hunów ;) Okazalo się bowiem, że wrzesień jest najbardziej pożądanym miesiącem na odwiedziny - przyjadą (i to wszyscy mniej więcej w tym samym czasie lub tuż po sobie) tesciowa, szwagierka z chlopakiem, przyjaciel Wojtka z dziewczyną (part one), tesć z towarzystwem oraz moja mama (part two). Sami będziemy po 8 października... A akurat od 7 ja mam targi i to dwa duże pod rząd. Natomiast bardzo się cieszę na listopad, bo... jedziemy do Polski! Na chwilunię co prawda, bo na 5 dni (z tego 3,5 w Warszawie i 1,5 w Poznaniu, po przylocie i przed wylotem, jako że lecimy do Berlina), ale lepszy rydz niż nic, jak glosi staropolskie przyslowie :) Termin pobytu w Wawie: 7-11.11. Czuję, że to będzie maraton - muszę się ze wszystkimi spotkać - przyjaciele, rodzina oraz zalatwić: badania lekarskie, dentystę, kosmetyczkę, fryzjera... No. Czyli odpoczynek od 13 listopada :) (12 caly dzień w drodze, bo najpierw do Berlina, a potem do Aten).
Natomiast tu wszystko wraca powoli do normy - otworzyli mi silownię (choć akurat dzis już normę wyrobilam - dwie godziny sprzątania garażu - rozpakowywanie kartonów z materialami promocyjnymi i wywalanie smieci), knajpy sa juz czynne (wczoraj oczywiscie pizza na telefon - żeby sobie pofologować przed dietą, bo od dzis jestesmy znów na tygodniowym detoksie owocowo-warzywnym :)). Jakos się kręci. Oliwka dorasta i w związku z tym szaleje coraz bardziej, ostatnio odkryla, że super zabawą jest wykopywanie ziemi z doniczek - tego jeszcze nie bylo. Z rzewną lezką w oku wspominam mlodosc Praliny, która (choć teraz glównie spi) zawsze byla absolutnie dobrze wychowaną damą...

piątek, 22 sierpnia 2008

Home alone

No i pożegnalismy wszystkich gosci... Na razie, tj. do 10 wrzesnia. Mamy troszkę czasu, żeby pobyć ze sobą, posprzątać mieszkanie, zrobić pranie, swiętować naszą pólrocznicę malżeństwa :) i pojechać na kilka dni we dwoje gdzies odpocząć. I dobrze, bo czuję się troszkę zmęczona, na pewno też ze względu na upaly. Tutaj teraz spokojnie, w glowie mam listę porządków, plan na weekend nie zaklada większych szaleństw niż wypad na plażę i pobycie w domu... A więc nie będę już przynudzać. Milego weekendu :)

poniedziałek, 18 sierpnia 2008

Długi weekend

W środę wieczorem przylecieli chłopcy (Wojtek z kuzynem Tomkiem, który był świadkiem na naszym ślubie), w czwartek byłam w pracy, podczas gdy oni wraz z moją siostrą sobie plażowali, ale już w piątek zaczął się długi weekend. W Grecji, tak jak i w Polsce, 15 sierpnia jest świętem (zwanym tu Panagija, czyli Matki Boskiej). Tradycją jest, że w okolicach Panagii Grecy biorą masowo urlopy - w związku z tym przez dwa tygodnie niemal wszystko jest zamknięte (nie mówię o miejscach dla turystów, tylko o lokalach dzielnicowych, tj. sklepy, siłownia, piekarnia, okoliczne knajpki, pizza na dowóz itp.). Życie jest przez to niesamowicie utrudnione i w zasadzie powinien w tym czasie obowiązywać urlop - taki nadprogramowy, z racji tego, że się nic nie dzieje, no i nic nie działa. No ale jak głosi staropolskie przysłowie lepszy rydz niż nic (zresztą nie mogę narzekać, i tak mam wyjątkowo wyrozumiałą szefową), więc długi weekend był jak znalazł. Po rozważeniu wielu opcji zdecydowaliśmy się ruszyć w trasę po Peloponezie. Ale tym razem nie była to wycieczka typu "standard" tylko typu "full opcja". W piątek rano ruszyliśmy do Monemvasii, która jest miejscowością na prawie samym dole Pólwyspu Peloponeskiego, na wschodnim wybrzeżu wschodniego "palca". Monemvasia jest przepięknym średniowiecznym miastem wybudowanym na skalistym przyczółku połączonym z lądem groblą. Widoki zapierają dech w piersiach, tym bardziej, że wspięliśmy się na sam szczyt góry - zresztą odsyłam do zdjęć, jest na co popatrzeć. Zanim obejrzeliśmy wszystko (a i tak dojechaliśmy tam ok.15) zrobiło się już późne popołudnie, zatem udaliśmy się w poszukiwaniu miejsca, gdzie moglibyśmy przenocować na dziko (chłopcy w samochodzie na złożonych siedzeniach, a na nich materac z naszej kanapy z salonu, a my z Gosią w namiocie). Na przeciwnej stronie cypla znaleźliśmy plażę (z mnóstwem jeżowców, co później odkryliśmy, z tego powodu nazwaną jakże oryginalnie Plażą Jeżowców), gdzie wykąpaliśmy się, nazbieraliśmy wyżej wymienione jeżowce, a właściwie ich szkielety, zielone i czerwone, ładnie wyglądające na półce, poszliśmy do pobliskiej tawerny, gdzie wypiwszy odpowiednią ilość wina stwierdziliśmy, że pora się rozbić. Poszło nawet całkiem sprawnie, więc w końcu poszliśmy spać, usnąwszy snem kamiennym, co mogło, jak podejrzewam, wynikać z ilości wypitego wzmiankowanego wina. Następnego dnia słońce zerwało nas już o 8 rano, więc po porannej kąpieli w morzu ruszyliśmy do Mistry. Mistra leży 6 km od Sparty i jest XIII-wiecznym zespołem zabudowań bizantyjskich - pałaców, monastyrów i domów. Leżących nota bene na górze bez grama cienia, więc zwiedzanie jest absolutnie wykańczające, ale naprawdę warto. Po wspinaczce udaliśmy się na pyszną pizzę w miasteczku na dole, a następnie w dalszą drogę do Olimpii. Jak zwykle GPS okazał się niezawodny i wybrał trasę może i najkrótszą, ale na pewno najbardziej krętą i stromą jaka była tylko możliwa, więc choć zaoszczędziliśmy 20 km, to jechaliśmy dobra godzinę dłużej niż gdyby jechać według mapy. Niemniej trzeba przyznać, że trasa była bardzo widokowa. Denerwowałam się, że nie dojedziemy na czas, żeby zdążyć zwiedzić Olimpię przed zamknięciem (a przejechanie ponad 200 km i spędzenie w samochodzie ponad trzech godzin po to aby pocałować klamkę by mnie chyba przyprawiło o zawał), ale udało się - na szczęście okazało się, że jest otwarta do 19.30, a nie do 19 jak myślałam. Mieliśmy więc godzinę na zwiedzanie. Kiedy zebraliśmy się już z Olimpii mój mąż wymyślił, że nie szkodzi, że jest już 20 i mamy do przejechania ponad 300 km do domu, on chce się wykapać w pobliskim jeziorze, które wypatrzył na mapie i wyszukał w GPSie. Mimo moich fochów był niezłomny w swojej decyzji - to tylko 40 km, a on chce się opłukać w słodkiej wodzie. Wyruszyliśmy tedy na poszukiwanie jeziora. Kiedy dojechaliśmy w okolice, które na mapie wyglądały na brzeg owego jeziora, zaś w rzeczywistości wyglądały całkiem inaczej, Wojtek kazał mi zapytać o jezioro napotkaną babinkę. Babinka na moje pytanie machnęła ręką i powiedziała: "A tak, tu było jezioro kiedyś, dziecko, ale wyszło. Już dawno wyszło." Na co ja się upewniam: "Czyli nie ma tu jeziora, żadnego? Żadnej wody, żeby się chociaż zanurzyć?", "Nie, nic nie ma, dawno wyszło." Aha. No to ok. Z całej siły powstrzymałam się od jakże satysfakcjonującego tekstu w stylu "a nie mówiłam". Choć tego akurat w swoich dąsach nie przewidziałam - twierdziłam, że albo jeziora nie znajdziemy, albo się okaże, że nie można się w nim kąpać (co się sprawdziło, choć ja raczej myślałam o braku odpowiedniej linii brzegowej i chaszczach, ewentualnie klifach). Przy okazji dowiedziałam się, że jak woda wysycha, to po grecku mówi się, że wyszła. No i słusznie. Poszła gdzieś i już nie wróciła... My jednak wróciliśmy do domu, dotarliśmy po północy, po drodze zaś widzieliśmy zaćmienie księżyca w pełni. Była to bardzo ekscytująca i pełna wrażeń wycieczka. Koniec wypracowania.
PS. W niedzielę pojechaliśmy z chłopcami do jeziora termalnego, a dziś pożegnaliśmy moją siostrę. Cześć Małgo! Pozdrowienia:)

środa, 13 sierpnia 2008

SPA - Sanus per aqua

Wczoraj rano zastanawialysmy się z Gosią gdzie by tu pojechać w czasie mojego wolnego dnia. Wpisalam w Google haslo "one-day trips form athens" i tym sposobem dowiedzialam się, że w odleglosci 30 km od Aten, w miejscowosci Vougliameni znajduje się jezioro termalne czyli spa (sanus per aqua czyli zdrowie przez wodę), o niesamowitych leczniczych wlasciwosciach. Ale bardziej niż zawartosc potasu, magnezu, siarki i czegos tam jeszcze (leczy reumatyzm, lumbago i problemy dermatologiczne) zainteresowalo mnie zdjecie, ukazujące przepiękne jeziorko ze schodzącymi do niego pionowymi skalami. To wystarczylo, żebysmy zdecydowaly, że tam jedziemy. I pojechalysmy... Zanim dotarlysmy, zgubilysmy się cztery razy - wjeżdżając na rondo widnieje znak, że miejscowosc przez którą mamy przejechać jest w lewo, skręcamy w lewo, patrzę we wsteczne lusterko i widzę, że na drodze, w którą wlasnie wjechalam stoi znak, że ta miejscowosc to jednak w prawo... W każdym razie znaki wielokrotnie same sobie zaprzeczaly, ale dzięki pomocy pani sprzedawczyni w przydrożnym sklepie oraz dwóch taksówkarzy w końcu udalo nam się odnaleźć jeziorko. Zero znaków, drogowskazów już na samo jezioro - ono jest dla lokalesów. Fakt faktem, że nigdy o nim wczesniej nie slyszalam i chyba inni turysci też nie, bo kiedy weszlysmy do owego spa, to raczej przypominalo ono sanatorium :) Warunki super, leżaczki, stoliki, parasolki, ale bylysmy z Gosią jedynymi osobami poniżej szesćdziesiątego roku życia..:) W jeziorku kąpieli zazywali dzadkowie i babcie o zupelnie niesamowitych nakryciach glowy. Zdaje się, że popelnilysmy straszne faux-pas wszedlszy do wody bez kapelusika, względnie czepka... Zrobilysmy nawet nasz prywatny ranking najwymyslniejszych nakryć glowy. Miejsce pierwsze bezapelacyjnie zajęla babcia w jaskrawej żólto-czerwonej bejsbolówce, do tego "kocie" okulary sloneczne a la lata pięćdzięsiąte (albo może nie a la tylko full original) oraz z amarantową szminką na ustach (dla panów spieszę z wyjasnieniem - amarantowy to taki ostry różowy). Drugie miejsce zajęla pani w granatowym czepku z niebieską falbanką wokól twarzy (czepek w stylu takim jak noszą panie w mięsnym czy kucharki na kolonijnej stolówce), zas trzecie miejsce pani w czepku z lat 60. kremowym w wypukle róże. Bardzo żalowalysmy, że nie mamy w czym wystąpić. Jeziorko w każdym razie okazalo się cudowne, woda boska, choć przerażająco dużo w niej plywalo ryb. Takich czarnych, niedużych rybek, które wyglądaly jak akwariowe. Jak wchodzilysmy po raz pierwszy do wody, to ze zgrozą patrzylysmy na panią stojącą w wodzie, wokól nóg której bylo aż czarno od tych rybek - aż utrwalilam to na zdjeciu (już wrzucone na picasa). Ale rybki okazaly się niegroźne, przynajmiej w ciągu dnia, bo ponoć w nocy gryzą (czy to możliwie? Tak mi w każdym razie powiedziano...). W spa spędzilysmy cztery godziny (żeby te 8 euro za wstep i 5 za kawę się jakos zrócilo ;)), bo bardzo nam się podobalo. Potem pojechalysmy do pobliskiego Sounio, najbardziej wysuniętego na poludnie cypla Attyki (tam gdzie swiątynia Posejdona) i wrócilysmy do Aten, gdzie w domu czekali już na nas kuzyni, którzy wrócili z Peloponezu, a jutro plyną na Kretę.
A dzis wreszcie odbieram swojego męża z lotniska - na tę okazję planuję nawet umyć samochód (w myjni oczywiscie) :)

poniedziałek, 11 sierpnia 2008

Wycieczkowanie

Zgodnie z planem w sobotę rano udalismy się w kierunku Peloponezu celem
a) zwiedzania b) odwiezienia kuzynów do Tolo. Wyjazd z Aten i wjazd na autostradę do Koryntu byl absolutną masakrą, ale cóż, skoro w tym samym kierunku udawalo się jakies milion Greków wyjeżdżających akurat w sobotę na swoje sierpniowe wakacje... Ale w końcu jakos się udalo i dojechalismy - najpierw do Kanalu Korynckiego, a potem do Myken. Ja już się poddalam i nie chodzę 25-y raz w tę samą trasę, tylko siadając sobie pod drzewkiem posylam stadko na zwiedzanie. Siedząc sobie w cieniu pod drzewkiem figowym bylam swiadkiem takiej oto sceny - tuż obok mnie zbiera się polska grupa i przewodniczka mówi: "Tutaj mamy doskonaly dowód na różnice klasowe w starożytnej Grecji - na górze palac królewski, a na dole..." "Lud Boży"- wtrąca dowcipny pan, z tych co to zawsze jeden taki na każdej wycieczce musi się znaleźć. "Tak jest, lud Boży" - potwierdza pani pilotka - "Ora et labora". Ze zdumienia przetarlam oczy (a raczej uszy). Co ma benedyktyńska, wczesnosredniowieczna chrzescijańska maksyma zalecająca modlitwę i pracę do Myken i różnic klasowych? Zabijcie mnie, nie wiem. Ale wiem, że po takiej wycieczce osoba zapytana co jest w Mykenach, ewentualnie czym byly Mykeny może mieć duży klopot z odpowiedzią...
Po Mykenach pojechalismy do Nafplio, które to urocze miasteczko nieodmiennie wywiera na wszystkich odwiedzających mile wrażenie. Nawet ja, będąc tam którys nasty raz, bardzo je lubię i mi się nie nudzi. Po zjedzeniu sycącego krepa (to już nafpliański standard, polecany przez mnie wszystkim gosciom :)) poplynęlysmy z Gosią do weneckiej fortecy stojącej na mikroskopijnej wysepce (vide zdjęcia). Bylo to dla mnie cos nowego, bo jakos nigdy się nie zlożylo tak, żebym tam mogla poplynąć. Dowiedzialam się, że byl to niegdys pięciogwiazdkowy hotel, bardzo luksusowy, goscie byli dowożeni taksówkami wodnymi. Aż do momentu, kiedy przyszedl straszny sztorm i... wszyscy zginęli. Aż wydalo mi się to nieprawdopodobne, jak to, no więc ponoć fale byly takie, że wdzieraly się do wnętrza fortecy i pokoików i wymywaly ludzi. Wicher zas nie pozwalal helikopterom na utrzymanie się nad wysepką, a żaden statek nie mógl podplynąć. Biorąc pod uwagę fakt, że wysepka znajduje się jakies 800 m od brzegu, a nikt nie doplynąl do niego, to musial być niezly sztorm... Trochę to przerażające, niemniej jednak forteca bardzo piękna, co zostalo przez nas udokumentowane.
Po Nafplio odwiozlam kuzynów na camping w Tolo, gdzie po szybkiej kąpieli w morzu pożegnalysmy ich na 4 dni. Już we dwie udalysmy się w drogę powrotną, którą polecil nam niezastąpiony GPS... W związku z tym jechalysmy krętymi bezdrożami, agrafkami idącymi to w górę to w dól. Malowniczo, to fakt, ale troszkę męcząco. Do domu zajechalymy późnym wieczorem. Następnego dnia pojechalysmy na naszą plażę, gdzie o dziwo nie bylo nawet tak tloczno jak zazwyczaj - sierpień, Grecy się porozjedżali, więc na plaży pojawili się ci nieliczni, którzy pozostali w Atenach. Dzięki temu po raz pierwszy udalo mi się dorwać leżak pod parasolem. Po powrocie z plaży postanowilysmy, wobec absolutnej pustki w lodówce, pójsć do pobliskiej knajpy. Wykąpalysmy się, ubralysmy, wyszlysmy i... stala się rzecz niesamowita. W Atenach, w sierpniu, zaczelo padać! Na początku delikatne kropienie, które wkrótce ustalo. Ale kiedy już siedzialysmy sobie w tawernie, przyszla burza. Taka z piorunami i blyskawicami! Szybko przyszla, szybko poszla, ale sam fakt byl zadziwiający. Co prawda dzis po burzy nie ma już ani sladu, choćby w postaci delikatnego ochlodzenia, żar się z nieba leje, a tu trzeba isc na targ. Ale cóż, nie można mieć wszystkiego... Kończąc tą zlotą myslą życzę wszystkim milego tygodnia :)

piątek, 8 sierpnia 2008

Po wycieczce, przed weekendem :)

W nocy z srody na czwartek przyleciala do mnie moja siostra Gosia. Znów więc mialam wycieczkę na lotnisko o 3 nad ranem. Dodatkowych atrakcji dostarczyla nam Oliwka, która strasznie się przejęla nowym gosciem w domu, i to spiącym na miejscu Wojtka (!), więc dala taki popis swoich możliwosci, ze nawet ja się zdziwilam. Nie mówiąc o Gosce, która po początkowym chichocie zaczęla byc przerażona skokami malej i jej próbami zabawy polegającymi na lataniu z prędkoscią blyskawicy po calym pokoju oraz wskakiwaniu na glowę, brzuch lub plecy i atakowanie odnóży, które mialy nieszczęscie poruszyć się pod przykryciem. Tak więc udalo mi się zasnąc po 5, kiedy Oliwa już się trochę zmęczyla... Wstalysmy o 9 rano, żeby tego dnia, który dostalam wolny, wybrać się na Eginę. Bylam tam wczesniej z Agnieszką, ale tym razem postanowilismy udać się na drugą częsc wyspy, do miejscowosci Aghia Marina, po drodze zwiedzając ruiny swiątyni Afai (Afaia byla nimfą czczoną jedynie na Eginie, utożsamianą z Artemidą). Swiątynię zwiedzilismy (polecam uwadze nowe zdjęcia na picasie), a następnie spacerkiem w dól, 3 km, zeszlimy do nadmorskiej Aghii Mariny, którą obeszlismy, spotykając nawet Polaka, który tam pracuje w knajpie w te wakacje. Potem poszlismy na plażę, gdzie odpoczelismy po dosć męczącym spacerze w tym upale, a następnie obowiązkowo na grillowaną osmiornicę, aby wrócić do Aten statkiem o 18.30, który akurat odchodzil z tej miejscowosci, tak że nie musielismy tluc się z powrotem greckim PKSem do portu. Bylo bardzo milo. Dzis jestem w pracy, ale już jutro weekend :) Odwieziemy naszych kuzynów na Peloponez i zrobimy z nimi standardową rundkę, zwaną malą pętlą argolidzką - Korynt, Epidavros, Nafplio i Mykeny. I zostawimy ich w miejscowosci Tolo, gdzie będą się kempingować. A w niedzielę, już we dwie z siostra pojedziemy sobie na naszą ukochaną plażę do Schinias. W poniedzialek odwiedzimy targ (ja, jak co tydzień, poprosze podwyżkę z tytulu poniedzialkowego laiki - czyli wlasnie tego bazarku), we wtorek może kinko i sklepy, a w srodę wreszcie męża zobaczę :)
Aha, ale żeby blog nie byl zbyt nudny, mam medyczną ciekawostkę. Dowiadywalam się tu o badanie krwi na obecnosc przeciwcial toksoplazmozy. Dobrze jest w pewnym momencie przed ciążą zrobić takie badanie. Otóż procedura jest taka: najpierw dzwoni się do IKA (tutejszy ZUS) i idzie się do przychodni. Potem stoi się po numerek i się zapisuje na za 3 tygodnie, bo taki jest mniej wiecej czas oczekiwania. Po tych 3 tygodniach idzie się do lekarza ginekologa, który wypisuje skierowanie na badania. Ale zanim się pójdzie na badanie, trzeba isć do kogos takiego jak lekarz kontrolujący. Do tego lekarza też się idzie po numerek i znów czeka kolejny tydzień czy dwa na tę wizytę. Grecy mają lekarzy, ktorzy sprawdzają, czy inny lekarz dobre badania zlecil, czy jest podstawa do nich itp, taka kontrola. Jesli się okaże, że lekarz zatwierdzi, to cala procedura od nowa, tj. dzwoni się do IKA po listę wspólpracujących laboratoriów, i po odczekaniu odpowiedniego, bliżej nieokreslonego czasu, można zrobić badania. Caly proces trwa okolo 2 miesiące, dodam jeszcze, że na każde stanie po numerek trzeba przeznaczyć caly dzień (czyli wziąć dzień wolnego z pracy)... Czy ktos cos mówil o polskiej slużbie zdrowia?

środa, 6 sierpnia 2008

Mieszkanko

Ależ jestem szczęsliwa, że mam obie moje kicie w domku. Pralinka się już uspokoila, przestala non-stop czatować przy oknie, niemniej jednak cos będę musiala wymysleć - może jakies ogrodzenie częsci tarasu, czy cos takiego. Nie mogę caly czas mieć paranoi czy Pralina nie wyszla (a mam, goscie potwierdzą, co chwilę nerwowo się rozglądam czy jest i pytam ich czy nie zostawili drzwi na taras otwartych).
Ale do rzeczy. Podaje wszystkim, którzy może znają potencjalnych chętnych - do wynajęcia od 1 wrzesnia jest moje mieszkanko na Niepodleglosci - wszelkie informacje i zdjęcia tu:
http://dom.gratka.pl/tresc/30-23923006-mazowieckie-warszawa-mokotow-al-niepodleglosci.html?w=0f2bd6c06db57a87&s=1
Poza tym niewiele, dzis w nocy przyjeżdża moja siostra, co bardzo mnie cieszy, a jutro mam wolne, więc się wybierzemy na wyspę lub plażę. W sobotę zawieziemy z Gosią kuzynów na Peloponez, a w niedzielę gdzies się wybierzemy we dwie. No i w srodę za tydzień wreszcie powróci mój mąż marnotrawny... Wtedy już pelnia szczęscia :)

wtorek, 5 sierpnia 2008

Pralina's back!!!

Powrócila córa moja marnotrawna... Wyszwędala się trzy dni, kiedy ja już niemalże stracilam nadzieję (wczoraj mialam już bardzo kiepski nastrój, szczerze mówiąc mialam zle przeczucia i wydawalo mi się, że może stalo jej się co strasznego), wrócila jak gdyby nigdy nic. Siedzielismy z Marcinem i Anią (moi goscie, kuzyni) na tarasie i w pewnym momencie Marcin mówi - patrz, to Pralina! I rzeczywiscie, siedziala sobie przy bramie i się patrzyla na nas. Ręce mi się zaczęly trzęsć, bo się balam, że ucieknie, ale jak polecialam po nią, przeskakując przez barierkę od balkonu, to przyszla do mnie. Umorusana, brudna, ale wyluzowana zupelnie, jakby nie na 3 dni wyszla tylko na pól godzinki. Rzucila się na jedzenie i wodę, a potem rozwalila się na podlodze i zaczęla się myć. Dala się poglaskać, ale moje pieszczoty przyjmowala z wyraźnym lekceważeniem. Bardzo się cieszę, że wrócila, ale powiem szczerze, że cos jej się poprzestawialo. Już od rana stoi przy drzwich na taras i miauczy, ewidentnie chcąc wyjsć. Być może wynika to z tego, że jest Oliwka, na pewno ma to jakis wplyw, ale fakt faktem, że ona prawie od samego przyjazdu byla zainteresowana tarasem i wyjsciem. Może zamienila się w kota wychodzącego? Zastanawiam się teraz co zrobić. Czy trzymać ją w domu, ewidentnie wbrew jej woli, ale przynajmniej wiedząc, że jest bezpieczna - ale też muszę się liczyć z tym, że w jakies chwili mojej nieuwagi znowu mi zrobi taki numer, czy może nalożyć jej obróżkę, żeby bylo wiadomo, że jest czyjas i ją puszczać? To by mnie dużo kosztowalo, bo kto wie, czy by wracala, może teraz to szczęsliwy przypadek... Sama nie wiem. Muszę to przemysleć. W każdym razie w tej chwili nigdzie Praliny nie puszczam, niech dojdzie do siebie po tym lajdactwie.

sobota, 2 sierpnia 2008

Zaginiona...

Stala się rzecz straszna... Zaginęla Pralinka.Mam za sobą najkoszmarniejszy dzień od dawna, od momentu, kiedy rano zorientowalam się, że nie ma jej w domu. Wczoraj tuż przed snem wieszalam pranie na tarasie, i choć drzwi na taras byly otwarte tylko na moment mojego wejścia i wyjścia z niego, to zakladam, że jakimś cudem Pralina musiala się niezauważenie przemknąć. Innej opcji nie ma, bo wcześniej byla, no a później poszlam spać. W nocy obudzilam się z myślą "Gdzie jest Pralinka?", bo nie przyszla do mnie. Ale stwierdziwszy, że pewnie śpi w szafie, poszlam znów spać. Ale rano już wiedzialam... Wolalam, szukalam, nasypalam jedzenia. I nic. Pralina zniknęla jak kamfora. Zrozpaczona szukalam jej przez caly dzień kilkakrotnie w naszej okolicy. Zrobilam nawet ogloszenia z kolorowym zdjęciem i obietnicą nagrody i rozwiesilam na slupach i drzewach. I nic... Cisza taka panuje w domu, mala chodzi smętna, chyba wie, co się dzieje, bo nic się nie bawi, nie szaleje, tylko caly czas się przytula. Ja już zdążylam dostać histerii i godzinę plakać mojemu bezsilnemu mężowi przez skypa... Ale co zrobię? Wizualizuję jej powrót. Tylko czy trafi? Czy zechce wrócić? Czy coś jej się nie stalo? Pytania tluką się w mojej glowie i jest mi bardzo źle. Pralina byla ze mną 4 i pól roku, jest moją córeczką i najkochańszą kicią na świecie... Zresztą wiecie o tym, wszyscy moi przyjaciele. Trzymajcie kciuki proszę i wizualizujcie ze mną. Pralina, WRÓĆ!!!

czwartek, 31 lipca 2008

U weta

Śpieszę wpierw donieść, że moje zapalenie mięśnia barkowego ma się na szczęście lepiej. Nie jest jeszcze calkiem dobrze, ale odzyskalam już zdolność kręcenia glową. Trzy dni obklejalam newralgiczne miejsce plastrami rozgrzewającymi (nie widzialam takich w Polsce, a może po prostu nie wiem o ich istnieniu), w każdym razie fantastyczna sprawa - grzeją dużo lepiej i dlużej niż jakakolwiek maść rozgrzewająca. Do tego proszki od sympatycznego pana aptekarza, i dziś już poczulam się na tyle lepiej, żeby wreszcie zawieźć moje dziewczyny do weterynarza. Namiar dostalam od Beaty z pracy, na Polkę, co zdecydowanie ulatwialo sprawę (nie mam pojęcia jak po grecku jest świerzb czy inne robactwo, na okoliczność którego Oliwka miala być odrobaczona). Umówilam się już wczoraj na wizytę i dziś, troszkę przestraszona odlegością kliniki weta od domu, ale ufna w GPSa postanowilam pojechać. Zapakowalam, przy względnie malych protestach, obie panie do jednego transporterka i zabralam się za wyszukiwanie adresu w owym GPSie. Niestety, z niewiadomych przyczyn maszyna ta odmawia znalezienia wpisanego adresu (na haslo Ateny reaguje komunikatem "Znaleziono: Ateny, suwalskie"). Metoda opracowana przez Wojtka zaklada znalezienie pożądanego adresu na planie (zwyklym, książkowym), a następnie jeżdenie palcem po GPSie, przesuwając mapę i szukając danej ulicy, wreszcie kliknąć w znaleziony cudem punkt i kazać się tam doprowadzić. Niestety, po pól godzinie poszukiwań nie udalo mi się... W związku z tym postanowilam polegać na starym dobrym planie. Niestety, miejsce gdzie znajduje się klinika jest mniej więcej dokladnie po drugiej stronie miasta i wymaga przejechania przez centrum tegoż. W tym czasie Pralina zwrócila swój poranny posilek i być może z tego powodu stala się okropnie niezadowolona i zaczęla syczeć na malą. Po postoju podczas którego starałam się ogarnąć sytuację ruszylyśmy w dalszą drogę. Oczywiście się zgubiłam. Będąc już u kresu wytrzymałości ponownie włączyłam GPSa i tym razem, jako że już bylam w miarę blisko, udalo się palcem po mapie odnaleźć upragniony adres. I tak, po niecałej godzince, dotarlyśmy. Pani wetka okazala się być bardzo mila, wypytala o wszystko dokladnie, zważyła obie panny i zabrala się za uszy Oliwki. Dżizas, co się dzialo… Rozpętalo się pieklo na ziemi, mala miauczala, kopala, drapala i gryzla. Ale wspólnie dalyśmy radę i uszy zostaly wyczyszczone i szczepionka zrobiona. Dostalam specyfik, który mam jej do tych uszu wlewać co rano i wieczór i trochę sobie nie wyobrażam jak sama dam sobie z tym radę… Z dużą poszlo ok, ona obeznana, oględziny zniosła ze stoickim spokojem, czyszczenie uszu również – prawdziwa dama. Po umówieniu się na kolejną szczepionkę za miesiąc (akurat zdążę dojść do siebie…), ruszylyśmy w drogę powrotną, która minęla spokojnie (opcja w GPSie prowadź do domu i spoko), poza kolejnym rzygiem Praliny… Po dwóch i pól godzinach bylyśmy z powrotem w domku. Jeszcze tylko czyszczenie siedzenia w samochodzie, pranie ręczniczka z transporterka i mycie samego transporterka, i już mogłam się położyć do wanny. Uff…

wtorek, 29 lipca 2008

Już nie jest fajnie...

To znaczy nie jest fajnie w porównaniu z sobotą... I dzis jest wyjątkowo źle. Bo w niedzielę bylo milo. Pojechalam sobie na basen na 22 piętrze hotelu President, z piękną panoramą Aten, ladnie tam bylo i sympatycznie, jest nawet kilka zdjęć. Więc weekend uplynąl pozytywnie. Wczoraj, jak co poniedzialek, odwiedzilam targ, gdzie jak zwykle zakupilam rzeczy kilka (powinnismy mieć specjalny cotygodniowy dodatek pieniężny na ów targ... Bo co tam pójdę to kilkadziesci eurasków zostawię...). Po pracy wybralam się do Carefoura, po jedzenie dla kotków. Oczywiscie spędzilam tam ponad dwie godziny i wydalam jakies trzy razy więcej niż bylo w planie. Zawsze się tak kończy wypad do supermarketu. No ale, pomimo zmęczenia i tachania toreb wszystko jeszcze bylo ok. Natomiast kiedy obudzilam się dzis nad ranem ze strasznym bólem szyi i barku, to już wiedzialam, że nie będzie ok. Dospalam jeszcze do budzika i zwloklam się do pracy, w charakterze pólinwalidy. Ból okropny, nie mogę ruszać glową, kamień w barku i brak masażysty... Dodatkowo zalapalam lekkiego dola, bo ja tu cierpię, chora i jeszcze do tego sama - ewidentnie rozstanie z mężem (przynajmniej moim:)) powyżej tygodnia powoduje już dyskomfort psychiczny. Najgorsze jest jednak to, że pomimo smarowania się rozgrzewającą mascią i owijania szyi chustą, czuję że jest coraz gorzej, i zaczyna mi się rzucać na gardlo - cusik mnie drapie. Na domiar zlego chyba będzie burza - strasznie dzis parno, a zarazem wietrznie. Niby się troszkę ochlodzilo, ale ja nie lubię takiej dziwnej pogody. Slowem, jest do bani. Dla odmiany...

sobota, 26 lipca 2008

Pozytywne wibracje

Sobota. Cudownie. Aż nie wiem co z nią zrobić... Zaraz pójdę po świeży chlebek i zrobię sobie pyszne śniadanko (a wlaściwie to brunch, bo niedlugo pierwsza...). Potem trochę posprzątam, choć większość wielkiego sprzątania po gościach odwalilam wczoraj. Zbieram się do umycia tarasu, ale to już bardziej popoludniu, jak upal zelżeje. Rozmawialam przed chwilą z Wojtkiem na skypie i dowiedzialam się, że obecnie wielkim hitem w Polsce jest taka oto cudowna tworczosc artystyczna, poparta nawet Osobowością: http://www.youtube.com/watch?v=b6Gdg9hhOas. Ja w tej Grecji, jak na wygnaniu, poza oficjalnymi wiadomościami z tv nic nie wiem:( No cóż...
Dziś obudzilam się w doskonalym nastroju, pomimo zarwania części nocy (maly wypadzik na lotnisko o 3), to dzięki temu, że jest weekend, to się wyspalam. Są takie dni, kiedy czlowiek docenia co ma - choć prawdą jest, że zawzwyczaj zdarzają się za rzadko. Ale dziś mi się wlaśnie taki dzień przydarzyl. Obudzil mnie sms od męża, co w sumie zamiast mnie zdenerwować spowodowalo, że pomyślalam, jaką jestem szczęściarą. Mam wspanialego męża (i tu syndrom oddalenia - nie ma go raptem czwarty dzień, a ja już po uszy tkwię w procesie idealizacji:)), jest piękny sobotni poranek, obok mnie dwa mruczące koty - nawet dotknęly się nosami, co mnie bardzo rozczulilo. Nie oznacza to jednak calkowitej sielanki, bo syczenie nadal się zdarza, zwlaszcza kiedy Oliwka już okrutnie napastuje Pralinkę. A każdy kto zna Pralinkę wie, że ona za ruchem za bardzo nie jest i czasem denerwuje ją ta hiperaktywność malej. Ale idącej dalej za pozytywną falą, która mnie ogarnęla jak jeszcze leżalam w lóżku. Jestem tu, gdzie zawsze chcialam być, codziennie wdycham zapach Grecji, co weekend kąpię się w cudownym, cieplym, turkusowym morzu. Jestem zdrowa, mam fajne mieszkanie i pracę, mnóstwo gości, którzy zapewniają mi rozrywkę:), niedlugo przyjedzie moja siostra, za którą - przyznam szczerze - strasznie się stęsknilam, a parę tygodni potem moja mama - bardzo się cieszę. Więc dziś dzień cudownego samopoczucia. Czego wszystkim życzę i idę po cieply chlebek.

piątek, 25 lipca 2008

Wycieczka na Egine i pożegnanie gości

We wtorek odwiozłam mojego ukochanego męża oraz jego kolegę na lotnisko i pomachałam mu goodbye na ponad trzy tygodnie. Choć może ciężko w to uwierzyć, biorąc pod uwagę fakt, że przed wspólnym zamieszkaniem Wojtek mieszkał w Poznaniu, a ja w Warszawie, to jednak - te 22 dni to będzie nasze najdłuższe rozstanie... W czasie całego naszego trwania związku tylko raz rozstaliśmy się na dłużej niż dwa tygodnie, dokładnie na 18 dni, natomiast od ponad roku, czyli od zamieszkania razem, nie rozstaliśmy się na dłużej niż 3 dni... Ciekawa jestem jak to będzie teraz. No ale nie o tym miało być. Ponieważ Agnieszka zostawała 2 dni dłużej niż chłopcy, a ja miałam dzień wolnego do odebrania, to postanowiłam, że jej ostatni dzień pobytu, czyli czwartek, spędzimy razem i popłyniemy sobie na wycieczkę. Wymysliłam wyspę Eginę - przede wszystkim dlatego, że jest bardzo blisko - raptem godzinkę promem z Pireusu. W czwartek wybralysmy się zatem - pojechalysmy samochodem do stacji metra, zostawilysmy samochód na parkingu i metrem pojechalysmy do Pireusu (samochodem byloby kiepsko, zwlaszcza rano, no i port jest dokladnie po przeciwnej stronie miasta niż nasz dom). O 11 wsiadlysmy na prom i poplynęlysmy. Po dotarciu na wyspę poszlysmy na maly rekonesans, który w zasadzie okazal się być zakupami:) Kupilysmy piekne buty (ja sliczne zlote sandalki, a Agnes aż 4 pary, ale dwie na prezenty), kolczyki oraz pistacje - specjal z Eginy. Potem poszlysmy na ruinki, czyli osadę wczesnohelleńską nad miastem, i na plażę. Po plywaniu i opalaniu zglodnialysmy i w cudnej tawernie nad samiutkim brzegiem morza (odsylam do zdjęć) jadlysmy absolutnie przepyszną grillowaną osmiornicę i kalmary. Nadeszla pora powrotu. Czekalysmy na nabrzeżu na prom, obserwując najpierw z radoscią rozpryskujące się fale, następnie już z lekkim zaniepokojeniem wzmagający się wiatr i fale zalewające keję, a potem już z calkiem poważnymi obawami co do powrotu (a Agnieszka miala w nocy samolot powrotny) patrzylysmy jak przez ponad godzinę prom nie mógl zacumować. W końcu jednak się udalo i zamiast o 18.45 wyplynęlysmy z powrotem po 20. W rezultacie w domu bylysmy po 22, ale starczylo czasu na spakowanie. O 2 w nocy zawiozlam Agnieszkę na lotnisko i powrócilam, aby spędzić pierwszą samotną noc - choć nie calkiem sama przecież, bo z kiciami. I pierwszy raz obie spaly ze mną na lóżku - tzn. Pralina laskawie pozwolila malej troche na nim poleżeć, byle nie za blisko i nie za dlugo. Przed nami ponad tydzień czasu we wlasnym towarzystwie (potem przyjeżdżają kuzyni). Będę apdejtować:)

poniedziałek, 21 lipca 2008

Wesoła rodzinka...

Jestemy już razem (Wojtek, ja i 2 kicie, oraz - tymczasowo - dwoje gosci) czwarty dzień. Co się wydarzylo w międzyczasie? Otóż, po pierwsze, okazalo się, że musimy zrezygnować z pomyslu 3-dniowej wycieczki. Nie moglismy zostawić kotków samych, a nie mialby kto do nich przychodzić. Zatem w sobotę pojechalimy na Peloponez, zamknąwszy uprzednio Oliwkę w jej pokoiku. Zwiedzilismy Mykeny, Nafplio i Epidavros, czyli tzw standard peloponeski. Ale bylo bardzo milo. Wrócilismy trochę zmęczeni, ale od razu zaczęlo się zapoznawanie kotków. Tzn otworzone zostaly drzwi od pokoju malej, która odważnie udala się na eksplorację mieszkania. Kicia syczala jak stado żmij, a kiedy mala się zbliżyla to wręcz zaczęla plakac - taki przejmujący dźwięk z siebie wydawala podobny do zawodzenia. Aż mnie ciary przeszly, pomyslalam wtedy, że może jednak to byl bląd... No noc znów Oliwka byla w swoim pokoju (który dzieli obecnie z Agnieszką, która w związku z tym dowiadcza uciech spania z malym kotkiem, który absolutnie nie ma problemu z tym, żeby ją obudzić o 7 rano, bo halo, już czas na zabawę... Ale Agnes znosi to ze stoickim spokojem i dowiadczeniem kociarza, który już to przerabial:)), a Pralinka spala ze mną - uznalam to za dobry znak - przynajmniej jej przeszedl foch na mnie. Następnego dnia, w niedzielę, wszyscy pospalismy i plan wycieczki na wyspę Ewię spelzl na niczym, bo zanim żesmy się wybrali z domu, to bylo po 13. Pojechalismy zatem na plażę. Po powrocie dziewczyny znowu się zaznajamialy. I nastapil maly przelom, otóż Oliwka, bardzo odważnie sobie poczynając (ona generalnie luźna guma, syki Praliny nie robią na niej większego wrażenia, obchodzi ją lukiem, ale żeby się szczególnie przejmowala, to nie powiem), zbliżyla się do Praliny, ta oczywiscie syk, a malutka hop, na boczek i pokazuje jej brzuszek. Znak uleglosci i uznania pozycji dominującej Praliny. Ta od razu przestala syczeć, siedziala tylko i ją obserwowala. Malutka w ogóle nie spięta (ja troszkę i owszem, bo jednak się jej wystawila, byla calkiem bezbronna, jakby ją Pralina chciala pacnąć w ten malutki brzuszek, to by moglo nie być zbyt ciekawie). Ale Pralina tylko się gapila i już ani syku nie wydala. Myslę, że od teraz powinno już być coraz lepiej. Ciekawa jestem co to będzie, jak wszyscy wyjadą (Wojtek z Andrzejem lecą jutro, Aga zostaje do piątkowego poranka), bo zostanę tylko ja i one dwie, będę się musiala rozdwajać, bo na razie, to Aga i Wojtek się trzęsą nad malą, a ja się pieszczę z dużą, żeby się nie czula odrzucona. No ale mam nadzieję, że do piątku, już się troszkę zakolegują i nie będzie siwego dymu:) Ciąg dalszy relacji następi, tymczasem zapraszam do obejrzenia naszych najnowszych zdjęć.

czwartek, 17 lipca 2008

Nowy domownik!!!

Tak jest, przybył nam nowy domownik. Nie, nie jestem w ciąży, ale mam kolejną córeczkę:) Ale po kolei. Dziś zerwałam się z pracy (ciiiii) i pojechaliśmy z Agnieszką i Andrzejem oraz moim najlepszym z mężów (zapytał mnie ilu ich jeszcze posiadam) na przylądek Sounio znany z pięknej świątyni Posejdona (do wglądu na załączonych zdjęciach). Obejrzeliśmy świątynię, napstrykaliśmy mnóstwo zdjęć i stwierdziliśmy, że czas na plażę. Ja jeszcze z góry dostrzegłam piękną plażę, więc postanowiliśmy tam pojechać. Okazało się jednakowoż, że to plaża hotelowa. Więc ja, ofkors, z silnym parciem na tę właśnie plażę, weszłam do 5-gwiazdkowego hotelu i zagadałam. No i pozwolili nam, bylebyśmy nie zajmowali leżaków, ale na piasku proszę bardzo. Zamówiliśmy sobie po piwku (5 euro za 0,33, to już świadczy o hotelu...), do którego dostaliśmy chipsy. I ja dostrzegłam małą skuloną białą kicię w czarno-szare łatki. I zwabiłam ją na owe chipsy. Jak już ją zwabiłam i się przekonała, jaka jestem fajna, i jak już wpadłyśmy z Agnieszką obie w zachwyt, że ona taka kochana - łasiła się, przewracała i pozwalała głaskać, tak zupełnie jak moja Pralina - to ja zaczęłam przebąkiwać, że może byśmy ją wzięli. Wojtek najpierw kategorycznie się nie zgodził, ale kiedy kicia pobyła z nami jeszcze godzinkę, a ja dowiedziałam się od kelnerki z hotelowego beach baru, że to sierotka, która urodziła się w marcu, ale jej mama i dwoje rodzeństwa gdzieś zginęło, i ona ją dokarmia, ale nie wie co będzie po wakacjach, to powoli zaczął wymiękać. W końcu, zupełnie nagle oświadczył - ok, bierzemy ją. I będzie się nazywała Oliwka, bo jest z Grecji. I tak zostało postanowione. Z Oliwką żegnało się pół personelu hotelowego, kelnerce obiecałam zdjęcia na maila i tak kituchna wyruszyła z nami z Sounio do Aten. Po drodze był grany sklep zoologiczny - jedzonko dla kotków i lekarstwa na odrobaczanie, odpchlanie, witaminki i obcinaczka do pazurków, oraz Ikea - kicia od razu dostała piękny wiklinowy drapako-domek. Od powrotu do domu Pralinka ma focha i okropnie syczała na małą, nie powiem, żeby Oliwka pozostawała dłużna, taka mała, a syczała jak duża:) Mam tylko nadzieję, że to przejściowe i że się przyzwyczają do siebie. Mała na razie "mieszka" w pokoju gościnnym, czyli z Agusią, a Pralina się tam nie zbliża, a na mnie jest obrażona. Malutka jest naprawdę malutka, ma jeszcze odruch ssania, który stosuje na każdym materiale, ale jest kochana i bardzo słodziutka. Mam podejrzenie, że ten blog przynajmniej przez następne kilka tygodni, ma szansę zostać zdominowany przez temat koci...

środa, 16 lipca 2008

I stał się internet wszędzie...

Tak, tak, choć to wręcz nie do uwierzenia od dziś jest internet wszędzie - w moim gabinecie na kablu i wireless w naszych laptopach domowych. Pełnia szczęścia. A przy okazji sporo pracy, bo (w sumie już od chwili kiedy podłączyli nam neta w sekretariacie) już wypełniam swoje obowiązki administratora strony internetowej. Nie jest to takie trudne jak mi się wydawało, ale dość czasochłonne. Ja administruję stronę w wersji greckiej, co uważam za niezły wyczyn, choć na szczęście to nie ja tłumaczę teksty, tylko Elektra, ja tylko je wlewam i rozdysponowuje.
Ale z fantastycznych newsów to dostałam poniedziałek wolny, za to że odbieram swoją szefową o 3 nad ranem w sobotę z lotniska. Na taki układ to ja z chęcią idę:) Zatem wraz z gośćmi w sobotę jedziemy na 3-dniową wycieczkę objazdową po Peloponezie. Będzie cudnie.

poniedziałek, 14 lipca 2008

Goscie

Ano przyjechali nam goscie - pierwsi przybysze z calej serii letnio-jesiennej. Przywiezli jakze upragnione polskie wedliny (tu sa niedobre, a jak sa dobre, to sa sprowadzane z Niemiec lub Wloch i kosztuja po 5 euro za paczke typu 6 plastrow). Poza tym przywiezli tez lekturki pod postacia miesiecznikow i ksiazek oraz, oczywiscie, zubrowke:) Czuje sie w zwiazku z tym jakbym na emigracji byla nie od miesiaca, ale co najmniej od kilku lat - polska kielbaska i wodzia:) W weekend bylismy juz na cudownej, nowoodkrytej przez nas, plazy, a takze na tzw. laiki - czyli po naszemu targu, lub bazarze, jak kto woli. Mnostwo ciuchow, jeszcze wiecej warzyw i owocow oraz ryb (nie odwazylam sie zakupic - nigdy w zyciu ryby nie oprawialam, a tu jak na zlosc sprzedaja je tylko w calosci. Pozostaja mi chyba niestety mrozone filety z Carrefoura...). Za to kupilysmy piekne reczniki plazowe, oraz posciel - dla gosci, bo na razie spia w pozyczonej. Od jutra, czyli od 15.07 zaczynaja sie w Grecji oficjalne wyprzedaze, mamy zatem zamiar pobuszowac po sklepach z nadzieje na super okazje. Poza tym ja praca (jest duza szansa, ze jutro juz 3 komputery beda podlaczone do internetu, a nie tylko jeden), a goscie taras, miasto, plaza. Apropos niekonczacej sie historii z internetem - wczoraj Wojtek probowal skonfigurowac rooter. Stwierdzil, ze nie moze tego zrobic, gdyz gosc podlaczajacy nam w piatek internet nie zostawil jakistam kodow czy konfiguracji. Powiedzial, ze mam zdzwonic do OTE i sie dowiedziec. I co sie dzis okazalo? Ze oni, jako monopolista, nie podaja tychze konfiguracji osobom, ktore maja wlasny rooter (np. zakupiony w Media Marktcie), tylko podaja tym, ktorzy U NICH kupuja rooter. Kolejna grecka akcja, mnie powoli juz rece opadaja i przyjmuje to tylko wzruszeniem ramion. Nota bene fakt, ze moze jutro bedzie siec podlaczona jeszcze do dwoch komputerow wynika z faktu, ze zrobilam dzis maly dym, po tym jak uslyszalam, ze owszem, beda nam zakladac siec wewnetrzna, do telefonow i internetu, ale raczej nie w sierpniu (WSZYSCY Grecy maja wtedy wolne), tylko pewnie na poczatku wrzesnia. Zapytalam czy wobec tego przez kolejne 1,5 miesiaca mamy miec internet tylko w 1 komputerze i czy naprawde nie mozemy poprowadzic kabla do pokoi obok, zeby chcociaz jeszcze moj komputer i kierowniczki mialy neta. No... ewentualnie mozna by tak zrobic, skoro juz nam tak zalezy. Hm. Zalezy. No i jutro moze przyjda, jak Bog da, i zrobia. Zobaczymy.

piątek, 11 lipca 2008

Alleluja - internet!

Cud sie stal dzis - internet podlaczyli. Co prawda za duzo szczescia na raz nie ma, bo tylko w sekretariacie jest - do jednego komptera podlaczony, ale w poniedzialek przyjda goscie od sieci wewnetrznej i jakos beda zakladali, i rooter podlaczali. Czyli w przyszlym tygodniu powinno juz wszystko byc normalnie. Tymczasem dostalam pieczatki - po polsku i po angielsku, wygladaja dumnie:) Poza tym, po raptem 3 tygodniach czekania, otrzymalam ID - co jest wazne, bo z nim mozna robic zakupy powyzej 75 euro bez VATu. Wiec milo.
Juz jutro przylatuja nasi pierwsi goscie, ciesze sie bardzo - dzis zatem czeka nas wielkie sprzatanie mieszkania i wycieczka po zakupy. Ale przede wszystkim - jutro weekend:)

czwartek, 10 lipca 2008

Pierwszy post specjalnie na bloga

10.07.
Internetu wciąż nie ma. Dziś mijają 4 tygodnie od naszego przyjazdu. Czyli coś około trzech tygodni wyczekiwania na net, który miał się pojawić lada chwila. Patrząc na moje maile zbiorcze pisane do najbliższych (zwanych przez Wojtka „mailami do kochanych” bo tak się jakoś składa, że zawsze je tak tytuuję), wymyślił on, że założymy bloga, na którym to umieszczać będziemy relacje. Skompilowałam więc wcześniejsze maile, żeby blog był chronologicznie zgodny i tworzę dalsze części sagi greckiej.
Ponoć jutro mają przyjść ludzie z OTE i nam podłączyć Internet (czyli temat numer jeden), ale póki nie zobaczę, to nie uwierzę. Za to śmieszna sytuacja miała miejsce w związku właśnie z założeniem neta. Elektra, która z racji swojej funkcji (tłumacza) zajmuje się załatwianiem wszelkich spraw, które wymagają doskonałej znajomości greckiego oraz pisania podań (tu się wszystko załatwia przez podania), zajmuje się kwestią netu, po kolejnej rozmowie z OTE oznajmiła, że już jesteśmy blisko. Otóż – mówi Elektra – mamy wymyśleć 3 słowa, które będą naszym username’m, a oni nam wybiorą jedno z nich. Na nasz wewnętrzny użytek. Zrozumiałam, że chodzi o coś w stylu nasza nazwa użytkownika – w sensie taka, że znana tylko nam i OTE. I wymyśliłyśmy: pralinka, ziutek, wodnik. Zadzwonili dziś z OTE i mówią, że dają nam „pralinkę”. Przychodzi Elektra i oznajmia, że username mamy pralinka@otenet.gr. Coś mnie tknęło i pytam czy jest pewna, że to na użytek wewnętrzny, bo coś to dziwne, że wygląda jak adres internetowy. I czy aby nie wzięłyśmy dla powaznej badz co badz firmy adresu „pralinka”... Już mi zaczęło być śmiesznie. Elektra zadzwoniła do OTE i... po raz pierwszy w Grecji płakałam ze śmiechu. Dwie inteligencje wybrały adres... hahahaha, ja ryczałam, a Elektra, powstrzymując się siłą od wybuchnięcia histerycznym śmiechem w słuchawkę, wyganiała mnie z pokoju, usiłując wyjaśnić pani na drugim końcu linii, że nie może zostać taki adres, bo to jest imię kota, a my nie wiedziałyśmy, że to będzie takie... upublicznione. Pani po drugiej stronie też wymiękła i śmiejąc się powiedziała, że jak przyjdą technicy zakładać nam linię, to się zmieni ten adres. Już sobie wyobrażam poważnych polskich przedsiębiorców dzwoniących do nas, a my równie poważnie mówimy: „Proszę wysłać maila na nasz adres, tak, to będzie pralinka-małpa-otenet-kropka-gr”. Jasne...
Poza tym już nie jest tak śmiesznie, temperatura na dworze (na który w zasadzie nie wychodzę, chyba że tylko po to, aby przejść sto metrów na siłownię) wynosi ponad 40 stopni. Czekam już bardzo na weekend, bo po pierwsze przyjeżdżają nasi, a po drugie pojedziemy nad morze. Na ów przyjazd przygotowaliśmy się bardzo, tak bardzo, że aż do Ikei pojechaliśmy zakupić sprzęty typu kapa na łóżko w gościnnym pokoju, dywanik, zasłony, roślinki itp. Tylko karnisz do sypialni okazał się być bez zaczepów – bez sensu, po co sprzedawać sam drążek, którego nie można przyczepić – a my nie zwróciliśmy uwagi na to, no i wciąż nie mam zasłonek w sypialni, co mnie frustruje, bo to już ostatnia rzecz jakiej brakuje. No ale trudno, przy okazji jakoś kupimy te zaczepy, bo nie ma co jechać specjalnie do Ikei, bo daleko i trzeba płacić za autostradę. W ogóle trochę frustrujące jest to płacenie za autostradę – tak się składa, że mieszkamy blisko obwodnicy, co ma dwie strony medalu. Jedna jest taka, że mamy blisko prawie wszędzie, bo pyk, wskakujemy na obwodnicę zwaną Attiki Odos (czyli ulica Attycka) i mkniemy gdzie trzeba, z drugiej strony, przez to że obwodnica tak ułatwia, to nie chce nam się jeździć przez miasto lub szukać starych dróg bezpłatnych i w związku z tym za każdy wyjazd do sklepu, na lotnisko, czy gdzieś poza miasto płacimy 5,40 euro. Przy ilości kursów na lotnisko przez następne 3 miesiące, to naprawdę brzmi przerażająco... No ale coś za coś. Gdyby Warszawa miała taką piękną obwodnicę (Grecy dali radę zbudować na Olimpiadę, to może i my damy radę do 2012?), to myślę, że nikt by nie narzekał, nawet jakby miał płacić.
Aha, w zeszły weekend wybraliśmy się do Delf. Było cudownie, zdjęcia do obejrzenia, polecam, bo nawet artystyczne robiłam, czarno-białe:). Wojtek był trochę wkurzony, bo mi się wydawało, że Delfy to jakieś 100 km od Aten, a okazało się, że 200. Ale co tam, jak dojechaliśmy, to się zachwycił. Było pięknie, choć straszliwie gorąco, więc po czymś dla ducha pojechaliśmy na coś dla ciała – czyli na plażę. Po kąpieli zgłodnieliśmy i udaliśmy się do knajpy. I tu pojawił się szkopuł – jesteśmy na diecie owocowo-warzywnej (która zresztą daje super rezultaty), i choć ślinka nam ciekła, powstrzymaliśmy się od zamówienia kalamarów i innych pyszności i ograniczyliśmy się do sałatki greckiej, smażonych cukinii i szpinaku na zimno (tzw. horta, w wolnym tłumaczeniu zielsko, grecki specjał, duszone liście szpinaku podawane na zimno z oliwą i cytrynką, ja to nawet całkiem lubię, Wojtek nie całkiem). Zdumionemu zamówieniem kelnerowi wytłumaczyłam, że jesteśmy hortofagi (w wolnym tłumaczeniu zjadacze zielska, tak Grecy nazywają wegetarian), aby nie wchodzić w kwestie diety. Kelner tłumaczenie przyjął, choć kręcił głową. Za to okazało się, że być hortofagiem w Grecji, to ekonomicznie bardzo opłacalna sprawa – za posiłek zapłaciliśmy raptem 15 euro, podczas gdy tydzień wcześniej, zamawiając thalassina, czyli owoce morze (kalamary i ośmiorniczki, plus piwko) zapłaciliśmy ponad dwa razy więcej. Ale dietę już kończymy i obawiam się, że długo do niej nie wrócimy, bo choć daje efekty, to chce nam się już czegoś innego poza warzywami i arbuzem non-stop.
To tyle z newsów. Kolejny update – mam taką nikłą nadzieję – już kiedy będzie internet w biurze i w domu, na legalu, nie z łapanki.

środa, 9 lipca 2008

First time

Witajcie wszyscy!
Wczoraj wpadłem na pomysł założenia bloga. Myślę że to dobra opcja żeby wszyscy wiedzieli co się u nas dzieję. Postaramy się zamieszczać tu posty w miarę regularnie i od czasu do czasu wrzucać fotki.
Wydaje mi się, że blog jest lepszy od maili bo wszystko jest bardziej przejrzyste i zawsze można wrócić do archiwum a we własnej poczcie różnie z tym bywa.
Pozdrowienia

Archiwum na podstawie wczesniej pisanych maili:
20.06.2008 Juz piatek, jestem tu juz tydzien, a netu i telefonow jak nie bylo tak nie ma. Grecka telekomunikacja strajkuje, a wobec tego nie przyjda i nie zaloza nam linii telefonicznych. A bez linii tel nie mamy netu. Wobec tego nie wiem kiedy odczytam maile od tych z Was, ktorzy mi odpisali badz odpisza... Ale oczywiscie jak tylko tak sie stanie, od razu dam znac. Tu jest niezle. Poza tym, ze moja praca od tygodnia polega tylko i wylacznie na rozpakowywaniu kartonow i szorowaniu roznych szafek oraz segregowaniu papierow i wynoszeniu smieci. Czyli na razie – i to jeszcze pewnie przez jakis czas – robie za fizycznaJ. Mieszkanko nasze jest super – wchodzi sie na salon, po prawej jest czesc jadalniana i dalej wglab kuchnia. Po lewej zas od salonu wchodzi sie do malego korytarzyka, z ktorego z kolei jest wejscie do lazienki, naszej sypialni i sypialni goscinnej. Warunki naprawde ok, jedyny minus to naprawde mikroskopijna lazienka. Ale coz, nie mozna miec wszystkiego. Wokol naszego mieszkania biegnie taras, na ktory mozna wyjsc z kazdego pokoju. Oczywiscie stoliczek i krzeselka juz mamy i przesiadujemy tam co wieczor. Kicia juz sie przyzwyczaila, zachwycona marmurowa podloga, ktora daje troche chlodu, rozciaga sie na niej jak dluga. Rowniez juz ma „swoj” fotel. Aha, i od wczoraj mamy juz Cyfre+, wiec juz calkiem jest jak w domu. Praca jest nad nami, czyli na 1 pietrze (my mieszkamy na wysokim parterze), a na 2 p z kolei mieszka pani Bogna, czyli moja kierowniczka. Mam swoj wlasny gabinet i warunki w biurze sa super. Obowiazkow swoich jeszcze nie wykonuje (wobec braku telefonow i netu), za to wciaz rozpakowuje tzw.materialy promocyjne, czyli pudla i pudla starych pism, katalogow i folderow od lat 90 do teraz. Poza mna i wspomniana pania Bogna pracuja tu jeszcze Jadzia – sekretarka, kierowca, czlowiek do wszystkiegoJ, Elektra – pol Greczynka, pol Polka, tlumaczka i na pol etatu Beata – ksiegowa i Dagmara – sprzataczka. Jutro jedziemy z Wojtkiem na wycieczke – bierzemy namiocik od Jadzi i wyruszamy na Peloponez. Chcemy przejechac przez Korynt, potem poplazowac sie gdzies, potem Nafplio, potem przespac sie gdzies gdzie sie bedzie mozna rozbic i w niedziele do Epidauros. Kicia zostanie pierwszy raz sama na dluzej tu, bo na 1,5 dnia. Ale mysle, ze jest juz na to gotowa, a my musimy odpoczac. Wojtek mial juz 2 dni zajec w szkole, na razie sie zbyt nie przemecza, bo ma tylko 2h zajec codziennie. Ale od wrzesnia bedzie mial wiecej. Przepisza mu kilka przedmiotow, wiec to dobry news. Zachwycony szkola, bo to porzadny amerykanski campus z zielona trawka, odkrytym basenem z lezaczkami, scianka do wspinaczki, boiskami i hot spotem na terenie calej szkoly, a teren to niemaly. Szkola znajduje sie 7 minut drogi od domu, wiec idealnie. Podsumowujac – wszystko ulozylo sie doskonale, lepiej nie moglam sobie tego zwizualizowac:). Miejsce dla gosci jest jak najbardziej, przyjmuje z zapisy na odwiedziny – dysponuje wolnym terminem od 22 sierpnia (wczesniej beda tu moi kuzyni, Wojtka kuzyn i moja siostra, wiec juz tloczno). Swieta Bozego Narodzenia od 23.12 do 3.01 zarezerwowane dla rodziny. 25.06. Mail nadal nie wyslany, bo wiesc niosla, ze juz w pon, gora we wtorek bedzie net. Ale jest sroda i juz wiesc niesie, ze moze do konca tygodnia... A wiec dam dzis Wojtkowi ten list na penie i niech wysle, bo jak tak dalej pojdzie, to maila napisze za tydzien... W sumie strajk sie skonczyl i nawet wczoraj facet z greckiej OTE przyszedl, ale – co mnie jakos wcale nie dziwi – stwierdzil, ze cos jest nie halo z kablami doprowadzajacymi do budynku i on nie moze podlaczyc telefonow. Tutaj wszystko tak dziala – przychodzi jakis fachowiec, patrzy na cos (cokolwiek – rury, elektryka, kable, niewazne) i stwierdza, ze cos jest zle i ktos musi przyjsc, bo to nie jego dzialka. Np. opcja z garazem. Mamy 3 garaze zamykane na piloty. I 1 brama nie dziala. Przyszedl facet od bramy. Pogrzebal, pogrzebal, powiedzial, ze mechanizm jest ok, tylko cos w elektryce nie styka. Ok, to przyszedl elektryk. Pogrzebal, pogrzebal, powiedzial, ze kable sa ok, musi byc cos z mechanizmem. I tym sposobem brama oczywiscie nadal nie dziala... Jeszcze kilka slow o weekendzie – pisalam wczesniej, ze sie wybieramy. I bylismy, bylo super poza jedna mala kwestia – noclegowa. Rozbilismy pozyczony namiot, ktory okazal sie nie miec jednego palaka do przedsionka, w zwiazku z tym byl dosc chybotliwy i nie naciagnieta plachta przedsionkowa lopotala na wietrze. I jak na zlosc tej nocy bylo tak wietrznie, ze najpierw nie moglam 2h zasnac, bo myslalam, ze odfruniemy, a potem budzielam sie co chwile bo tak wszytko latalo i walilo. Uff, noc byla koszmarna, za to bylismy juz o 8 rano w Epidauros, a wiec pierwszy raz w ciagu moich dziesiatek razy kiedy tam bylam, bylismy sami – zero turystow i grup z przewodnikiem – tylko my i teatr. Wiec naprawde bylo warto sie przemeczyc. Potem pojechalismy do Napflio i na plaze i popoludniu wrocilismy do stesknionej kici. Ktora nota bene obawiam sie, ze niedlugo bedzie lysa. To niesamowite jakie ilosci wlosow traci codziennie, i to mimo szczotkowania jej codziennie nawet po 4 razy... Ale ponoc to normalne, taka aklimatyzacja, tutaj jedna z dziewczyn ma kotka, tez z Polski, powiedziala, ze to przejdzie, no i sa tez specjalne tabletki jakies co pomagaja na to wypadanie siersci. 3.07. Sprawa z internetem maluje sie w czarnych barwach… Otoz wyglada na to, ze w Grecji trudniej zainstalowac internet niz w Ugandzie… Przynajmniej w naszym budynku. Otoz, jak juz wspominalam kiedys przy okazji strajku OTE (greckiej TP), owa OTE ma monopol. Chodzi o linie – tylko przez linie OTE moze isc internet, wiec nawet jesli jest inny dostarczyciel uslugi, to i tak musi on polegac na OTE i liniach, ktore ona udostepnia. No i tu okazuje sie, ze choc mamy wykupiony abonament w Forthnecie, to jednakowoz do naszego budynku nie ma doprowadzonej jakies specjalnej linii internetowej, wiec abonament mozemy se wsadzic... Teraz nalezy wystapic z podaniem do OTE o te linie, czas oczekiwania – teoretycznie 30 dni, praktycznie, ponoc nawet do 3 miesiecy. Naprawde, tu jest dziki kraj jesli chodzi o jakies takie techniczne rozwiazania – i bankowe. Otoz chcialam zalozyc konto w banku. Udalam sie zatem do poleconego mi przez znajomego (Polaka mieszkajacego od 20 lat w Grecji, dodaje, bo to istotne, o tym pozniej) Eurobanku. No i rozpoczynam procedure zakladania konta, pan mnie spisuje z paszportu, a ja zadaje pytania (pan oczywiscie ni w zab po angielsku, wiec ja sie trudze bakajac po grecku cos naokolo, bo przeciez nie wiem jak jest przelew itp), dowiaduje sie co nastepuje: - za kazdy OTRZYMANY krajowy (czyli z innego gr banku) przelew JA place 5 euro (otwieram oczy ze zdumienia – no jeszcze o czyms takim nie slyszalam) - owszem, maja konto internetowe (jako jedyny bank w Grecji), wiec mozna taniej robic przelewy. Za ile? Krajowe (podkreslam) – jak samemu przez internet to tylko 9 euro, a jak w banku, to 15 (nie wierze wlasnym uszom) - wyplacic z konta mozna tylko 3 razu w miesiacu bezplatnie (oczywiscie w bankomacie tegoz banku), za wieksza ilosc razy pobierane sa oplaty (nie wspomne o wyplatach w innych bankomatach, ale to oczywiste) - za przelew wychodzacy miedzynarodowy placi sie OD 25 euro wzwyz – zalezy do jakiego banku sie przesyla (moze byc i wiecej, np do Invest banku 45 euro...) - za przelew przychodzacy miedzynarodowy rowniez placi sie 25 euro, chyba, ze strona przesylajaca pokryje ten koszt, to wowczas placi sie TYLKO 5 euro, jak przy kazdym wchodzacym na konto przelewie... Uslyszawszy powyzsze zabralam panu paszport i podziekowalam za konto. To moze ja bede trzymac kaske w skarpecie... Zszokowana przyszlam do biura i opowiadam. I co? Dziewczyny (tutejsze, w sensie zamieszkale od wielu lat), i polecajacy mi ten bank sa zdziwieni moim zdziwieniem. No tak, mowia, tak jest, tylko tu nikt nie uzywa kont do przelewow, wplacasz sobie czesc pensji (ktora dostajesz DO REKI, bo oczywiscie pracodawca – w tym i nasz Wydzial, zeby nie bylo – nie chce tracic kasy na koszty przelewow), zeby potem ew wyplacic czasem z bankomatu. A jak – pytam ja, coraz bardziej zdumiona, choc wydawalo mi sie to juz niemozliwe – placi sie w takim razie za oplaty typu telefon albo elektrycznosc? No jak to jak – idzie sie do okienka lub na poczte, oczywiscie. No i wymieklam. Do tego dowiedzialam sie, ze Grecy (oraz Polacy tu mieszkajacy, ktorzy juz przejeli te mentalnosc) nie uznaja platnosci przez internet (zakup biletow lotniczych, na ten przyklad, odbywa sie tylko w biurach podrozy), nie ma zadnej opcji zakupow przez internet – bo oni sie boja... W zwiazku z tym, zycie tu jest bardziej skomplikowane i przypomina Polske sprzed 10 lat. Kiedy powiedzialam, ze ja wszystkie przelewy robie przez internet i to za darmo oraz wlasciwie bez mojej ingerencji, bo mam polecenia zaplaty, to z kolei oni otwierali oczy szeroko, ze tak mozna, i ze ja taka odwazna... A wiec niezle. Postanowilam nie zakladac konta, bo w sumie po co mi... I tak pensje dostaje do reki... To tyle z nowosci, nie bede sie rozpisywac o problemach z jakimi borykamy sie tu codziennie (co przychodzi jakis Grek – czy to technik, czy od telefonow czy od netu czy od klimatyzacji) to kazdy mowi co innego niz ten poprzedni, i nadal nikt nic nie wie. Meksyk. Powiem tak – wiele razy bylam w Grecji, w sumie spedzilam tu naprawde duzo czasu, ale Grecji jaka poznaje od ostatnich 3 tygodni nie znalam. Powoli zaczynam przyjmowac tutejsza mentalnosc i klade laske... I tak niczego sie nie da zalatwic od razu i nikogo nie mozna umowic na jutro, nie mowiac o tym, ze moze na dzisiaj – wszyscy musza miec czas, wiec kazde spotkanie wymaga co najmniej 3-dniowego wyprzedzenia (po czym i tak sie nie pojawiaja o umowionej godzinie, a nawet umowionego dnia, tylko jak gdyby nigdy nic po dniu lub dwoch). Dzis na przyklad przyszedl znienacka facet z okapem pod pacha (okap do mieszkania p. Bogny) – nie szkodzi, ze mial byc w zeszlym tygodniu, i to nie ten (facet), ale inny. Ze spokojem stwierdzil, ze tamtem mial jakis wypadek, a on tylko przyniosl ten okap, on go nie instaluje, tamten jak wyzdrowieje to przyjdzie. Zostawil okap i sobie poszedl. W sumie luzik. I tak tu wesolo mamy. Zapisalam sie na silownie (na szczescie jest bardzo bliziutko, 3 minuty z buta pod gorke – mieszkamy w bardzo pofaldowanej dzielnicy, same pagorki i dolki) i bylam juz dwa razy – jestem z siebie dumna. Tu jest tak goraco, ze nawet cwiczac w klimatyzowanej sali oddaje z siebie caly gorac z calego dnia i po prostu plyne... Ale moze i efekty beda lepszeJ. To na razie tyle, jesli chodzi o kolejna czesc sagi greckiej. Trzymajcie kciuki za internet, bo jego brak najbardziej doskwiera.